Poeta- autor wierszy dla dzieci i poezji ” wspomnieniowej”.
Pozwolicie Państwo, że przedstawię Wam kolejnego naszego Twórcę. To wspaniały, empatyczny, przedobry człowiek. Rewelacyjny i pomocny kolega. Represjonowany i dyskryminowany przez Ojczyznę, której służył.
Niestety, żaden z Jego utworów nie ukazał się drukiem, nie został wydany gdziekolwiek. Dolek pisze dla Jego wnuków, dla najbliższej rodziny ku pamięci i … do przepastnej szuflady domowej komody. A wielka szkoda, ponieważ przez te utwory przemawia ogromna wrażliwość, inteligencja i życiowa mądrość.
Poniżej wyczerpujący biogram Dolka. Poznajcie go – bo warto. Oto, co napisał o sobie.
„Urodziłem się w 1941 roku w okolicach Barysza na Podolu. (Nadmieniam, że miejscowość Barysz było miasteczkiem liczącym w 1939 roku 7000 mieszkańców, w tym 2/3 to byli Polacy. Prawa miejskie Barysz otrzymał w roku 1559). Gdy przyszli Niemcy w miejsce Rosjan (którzy, jak wiadomo, najechali te ziemie we wrześniu 1939 roku), kwaterowała u nas w domu drużyna Wermachtu. Jeden z żołnierzy był Ślązakiem, mówił po polsku. Ten żołnierz cały wolny czas spędzał przy mojej kołysce, bo mu przypominałem syna, którego zostawił na Śląsku. Pewnego wieczoru dostałem bardzo dużej gorączki i to właśnie ten żołnierz poszedł do centrum miejscowości, gdzie był sztab i lekarz wojskowy. Niemiecki. Rzecz nie do uwierzenia, lekarz wojskowy w obcym terenie do polskiego dziecka przyszedł na pieszo około 2 km. Dał mi zastrzyk i do rana razem ze Ślązakiem przesiedzieli przy mojej kołysce. Polepszyło mi się. Kiedy lekarz odchodził rano zapytał matkę, czy byłem ochrzczony. Matka odpowiedziała, że jeszcze nie. – to proszę nazwać go Adolf. Tak przecież mam na imię. Tak też zostałem Adolfem, co w moim życiu miało zarówno złe, jak i dobre strony.
Mordy Polaków przez Ukraińców na masową skalę rozpoczęły się na Wołyniu w 1943. Na Podolu masowe mordy zaczęły się niecały rok później, gdy po raz drugi przyszli Rosjanie i zabrali mężczyzn do wojska na front. W związku z silną samoobroną, moja miejscowość unikała napadu banderowców, ale do czasu. Polacy kobiety z dziećmi po nocach nie nocowały w domu, ale po wykopanych w ziemi schronach. Ja z mamą też na noc kryliśmy się po takich norach. Przyszedł rok 1945. W nocy z 5 na 6 lutego nastąpił zmasowany napad dużych sił banderowskich na naszą miejscowość. Ludzie skryli się w kościele. Ja z mamą już nie dostaliśmy się do kościoła, ponieważ taki był tam ścisk. Obok świątyni stała duża murowana szkoła i tam też zebrały się kobiety z dziećmi. Ja z mamą też. Noc była jasna. Mama pokazała mi przez okno, co dzieje się w niedalekiej odległości od naszej kryjówki. Widziałem ogień palących się zabudowań, słyszałem krzyki mordowanych ludzi, przeraźliwy ryk bydła. Banderowcy spalili dużo zabudowań i wymordowali 135 osób. Na całe szczęście nie doszli do kościoła i szkoły. Po tym wydarzeniu ludzie, jak przedtem nie chcieli wyjeżdżać, tak teraz masowo zgłaszali akces do wyjazdu na Zachód. Tymczasem wojna się skończyła i ruszyły transporty. Na wyjazd czekaliśmy trzy miesiące, koczując przy stacji w Buczaczu w skleconych z gałęzi szałasach. Aż dziw bierze, że makabryczne warunki sanitarne nie wywołały żadnej epidemii. Wreszcie podstawiono wagony (lory), którymi Rosjanie zwozili z Niemiec różne trofea. A na Zachód jechaliśmy nimi my – wygnańcy ze swojej Ziemi Rodzinnej.
Mama nasuszyła worek chleba i tym chlebem z wodą żywiliśmy się. Jako lekarstwo, gdy coś kogo bolało, dostępny był tylko bimber. Jechaliśmy na otwartych wagonach przez 4 tygodnie. W deszcz i w słońce. Wysadzono nas w Namysłowie. Zakwaterowano w miejscowości Osiek. Wokół same lasy. Po lasach włóczyły się bandy maruderów niemieckich.
Ojcu nie spodobało się tam. Pocztą pantoflową dowiedział się, że nasi sąsiedzi, ci, co jechali kolejnym transportem, zostali dowiezieni do Brochowa, i zamieszkali w niedalekiej miejscowości. Zatem wybraliśmy się w następną wędrówkę, dokąd jedyna droga prowadziła przez Wrocław. Ale to miasto trzeba było przejść na piechotę. Sowieci byli wszechwładni. Pamiętam, że koczowaliśmy na dworcu Nadodrze, przy otwartej restauracji. Dożywiały nas pracownice tej restauracji. Ojciec poszedł na poszukiwania, sam. Znalazł dom do zamieszkania i sąsiada, który miał już konia. Zgodził się podjechać do cmentarza na obecnej ulicy Bardzkiej. Drogę z Dworca Nadodrze trzeba było przejść pieszo. Było nas: mama dwie ciotki oraz pięcioro dzieci. Ja i mój kuzyn mieliśmy po cztery lata, inne dzieci były niewiele starsze. Udało się przejść morze gruzu, jakim wówczas był Wrocław. Tak trafiliśmy do wsi Smardzów pod Wrocławiem, gdzie mieszkam w chwili obecnej. Pierwsze lata na obczyźnie były ciężkie. W roku 1948 poszedłem do pierwszej klasy do szkoły w Świętej Katarzynie, dokąd trzeba było przejść 2,5 km. Tu skończyłem podstawówkę. Uczyłem się w technikum kolejowym (Wrocław, ul Dawida).W tym czasie ojciec ciężko zachorował, a ja musiałem pójść do pracy. Pracę rozpocząłem mając bez mała18 lat, w Miejskim Urzędzie telefonów przy kablach telefonicznych. W roku 1961 poszedłem do wojska na Śląsk do Gliwic do Górnośląskiej Brygady WOP. Następnie dostałem przeniesienie do Kłodzka do Sudeckiej Brygady WOP. Przeniesienie dostałem w samą wigilię. Jednostka niemal pusta. Zapytałem wartownika, gdzie znajdę kompanię łączności. Wskazał mi blok.
Przychodzę na kompanię. Tam jest tylko dyżurny i kilku żołnierzy. Żadnego oficera. Melduję dyżurnemu, że przybywam z Gliwic… I niespodzianka! Dyżurny wyściskał mnie serdecznie i powiada, że on pochodzi z Gliwic. Zaraz znalazła się butelka wódki, a przy niej i przy pogaduchach przesiedzieliśmy do białego rana. Dowiedziałem się, że jego ojciec nowego kolegi zginął na froncie wschodnim jako żołnierz niemiecki. Zostaliśmy przyjaciółmi do końca służby. Mam do dziś nieodparte wrażenie, że właśnie ten gość mógł być synem żołnierza. Który, ściągając niemieckiego lekarza, uratował mi życie. Tam, na Podolu. Gdy byłem maleńki.
Ożeniłem się z dziewczyną z mojej rodzinnej wsi. Jej rodzice mieszkali pod Ziębicami, a jednak nasze drogi się zeszły. Przeżyłem z nią 52 lata, gdy nagle pół roku temu odeszła
na tamtą stronę mocy. Brakuje mi jej.
Jeszcze tylko dodam, że po powrocie z wojska nadal pracowałem w łączności. W roku 1971 nagle spotkałem milicjanta, ojca naszego wydziałowego kolegi, który ściągnął mnie do Komendy Wojewódzkiej MO. To był wspaniały człowiek. Pracowałem z nim 5 lat, zanim przeniosłem się do wydziału „T” (Techniki). Zaraz po transformacji ustrojowej przeszedłem na emeryturę, po udarze mózgu. W resorcie przepracowałem prawie 30 lat. Świątek, piątek i niedziele. Teraz żyję na kredyt. Czasu i moich wspaniałych dzieci. Świadczenia okrojono mi dwa razy. Właściwie trzy, bo PIS pozbawił mnie grupy inwalidzkiej, którą otrzymałem w związku ze służbą. Jak wszyscy, to wszyscy. Dziadek Dolek też…nie wystarcza mi nawet na leki, których zażywam coraz więcej, są coraz kosztowniejsze, i, co stwierdzam ze smutkiem, coraz mniej pomagają. Nie zasłużyłem. Nikt z nas nie zasłużył na taki los.
Cóż można jeszcze dodać, po takiej lekturze? Można jedynie „zaczytać i zasmakować koloru i smaku” próbki twórczości Dolka. Siedzicie w wygodnym głębokim fotelu? Przyciemnijcie światło, złapcie głęboki oddech i czytajcie):
*Adolf Kunecki wyraził zgodę na publikację wierszy na łamach strony internetowej Stowarzyszenia Bractwo Mundurowe RP.
KRES WĘDRÓWKI
(…,) a gdy Ich wędrówki nadszedł kres
I nastała martwa cisza,
Oddali ducha Bogu, ciało ziemi tej
A serce wróciło do Barysza.
I tylko zostaje poety
Dręczące pytanie,
Komu dziś dzwon bije
To smutno mi Panie.
I tak odchodzą
Z tej życiowej matni,
Aż odejdzie z tej ziemi
Baryszanin ostatni.
A jakie dla potomnych
Zostawi przesłanie,
Wrócicie do ziemi swych przodków
Jak Polska od morza do morza powstanie!!!
(A. Kunecki)*
DWA ZAJĄCZKI
: W ogródku warzywnym
Pod zieloną miedzą,
O czymś dyskutując
Dwa zajączki siedzą.
Siedzą pod tą miedzą
I tak rozprawiają,
Jakie dziś na obiad
Zjeść warzywko mają.
I tak się sprzeczali
I tak się kłócili,
Aż na pobliskim podwórku
Reksia obudzili.
Reksio się obudził
Przegonił zajączki,
Z warzywnego ogródka
Na zielone łączki.
Tam się już nie kłócą
Ani się sprzeczają,
Bo na łączce do jedzenia
Tylko trawkę mają.
Jaki z tej bajeczki morał
Płynie dla człowieka?
Gdy będziesz wybrzydzać
Marny los cię czeka.
(A. Kunecki)*
Dziękujemy Dolku.
Bardzo to wzruszająca historia. Zapewne wielu z nas ma takie swoje historie, które składają się na wspólną historię Polaków.Warto je pisać i publikować. Dziękuję Dolkowi i Bractwu za podzielenie się z nami tymi wspomnieniami.
Dziękuję Zosiu… odczuwam to dokładnie tak samo. Pozdrawiam.
Jesli bedziesz przykladnie pracowal osiem godzin dziennie, moze ci sie kiedys uda zostac kierownikiem i pracowac dwanascie. R. Frost
Dziękujemy za komentarz.
Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku.
Pozdrawiamy BM RP.