Psia służba
Czasem tak to bywa, ze wszystko jest na przekór człowiekowi. W zimie, w czasie służby na ogół jest trzaskający mróz, kiedy indziej deszcz i wiatr tną po oczach, w lecie żar się z nieba leje. Ale nawet policjantowi od czasu, do czasu trafi się zrządzenie losu.
Był taki właśnie przepiękny letni poranek. Siedziałem z ponurą perspektywą wypełniania jakichś „pilnych” zestawień statystycznych (pasjonujące zajęcie śledcze), gdy właśnie ranna poczta przyniosła „zrządzenie losu”. Nie wiecie co to jest? Ano, na przykład telefonogram z ościennego województwa, ze smutkiem donoszący, że poprzedniej nocy, na szosie w miejscowości Z. „niezidentyfikowany samochód” potrącił staruszka przechodnia, a sprawca zbiegł z miejsca wypadku w NN kierunku. „Prosimy o podjęcie kroków zmierzających do zidentyfikowania samochodu i sprawcy wypadku”. To jest właśnie „zrządzenie losu” w piękny, letni poranek. Boć, przecież nigdy nie wiadomo, gdzie można natrafić na ślad „niezidentyfikowanego pojazdu”, na przykład na basenie, albo na bulwarach wiślanych. Oczywiście policjant początkujący, albo mało inteligentny, od razu wysmaży notatkę, że nic się nie da ustalić, z braku danych. Bzdura. Policjant doświadczony …wyjaśni wszystko dogłębnie. Na przykład pierwszego dnia „podjętych kroków” napisze relację, że na basenie „Wisły” spotkał Adama M., który zeznał, że ma szwagra Juliusza S., który to szwagier ma kumpla Zygmunta K., który ma warsztat samochodowy w Kryspinowie (bardzo ważne – tam jest ładny zalew). W dniu następnym napiszemy dokładną relację z Kryspinowa, że Zygmunt K. nic nie wie, ale ma znajomą z I klasy, niejaką Emilię P., która wyszła za mąż za Henryka S., który prowadzi blacharstwo samochodowe w Myślenicach, na Zarabiu! Z Zarabia spiszemy notatkę, że…
Niestety …biednemu zawsze wiatr w oczy wieje. Właśnie szukałem w szafie pancernej „alarmowych” kąpielówek, gdy wpadł szef, zabrał „zrządzenie losu” i oznajmił: „rozpruli GS w P. Jedź i pomóż kolegom w terenie; to – tu pokazał na „zrządzenie losu” – sobie wyjaśnisz jak wrócisz. Albo jak zacznie lać” – dodał ze złośliwym błyskiem we wstrętnych ślepkach. Szlag by cię trafił – zamruczałem, ale cichutko, bardzo cichutko…
Gdy pakowaliśmy się do auta – już przez radio poinformowano nas o konieczności zabrania psa tropiącego (z przewodnikiem). Kosmate bydlę wpakowało się nam na kolana na tylnym siedzeniu. Chciałem drania zrzucić, ale przewodnik pouczył mnie, że zgodnie z instrukcją Komendy Głównej, psu należy umożliwić wyglądanie przez okno, bo to poprawia jego samopoczucie. Próbowałem spytać, co instrukcja przewiduje odnośnie do samopoczucia ludzi, ale „czworonożny przyjaciel” popatrzył na mnie tak, że zamilkłem, sięgając po papierosy. Myślicie, że zapaliliśmy? Drań wybił mi z ręki paczkę łapą!
Wreszcie po jakichś niewiarygodnych wertepach dojechaliśmy do Komisariatu w P. Żywej duszy! U tubylców zasięgnęliśmy informacji gdzie jest ten cholerny GS. Był! Mały pawilonik w ogródku. W tymże, pod gruszą, na rozłożonym polowym łóżku, z raportówką pod głową, leżał szef miejscowych szeryfów. Dopiero po gwałtownym szarpaniu otworzył jedno oko. „Cóż robisz” – ryknąłem! „Jak to co – zabezpieczam miejsce zdarzenia” – odparł z godnością właściwą ludziom ciężkiej i odpowiedzialnej pracy. Ryknęliśmy śmiechem.
Śmiech, śmiechem, ale rzeczywiście sklep był rozwalony na całego. Kasa wyłamana, towary porozrzucane po podłodze. Najgorsze, że łobuzy nie wiadomo dlaczego rozpruli worki z mąką. Po godzinie wyglądaliśmy jak młynarze. Żar się lał z nieba. W całym sklepie nie było nic do picia…
Gdy wynurzyliśmy się wreszcie na zewnątrz, z oparów mąki – pierwsze co się nam rzuciło w oczy to drań pies, który leżał na łóżku zajmowanym uprzednio przez posterunkowego. Leżał na plecach z wszystkimi czterema łapami w górze. Spał smacznie, nawet pochrapując. Przewodnik drzemał obok na trawie. Poderwał się zresztą zaraz (pies nie) i sprężyście zameldował, że pies nie podjął tropu. Wcale mu się nie dziwię, w taki upał… Najgorsze, że w tak zwanym międzyczasie odwołano nam samochód przez radio do Komisariatu. Chcąc, nie chcąc musieliśmy się wlec pieszo. Nawet niedaleko, najwyżej, psiakrew, z 5 kilometrów.
Zrezygnowani wlekliśmy się noga za nogą. Pochód zamykał pies, ziając jak parowóz i przydeptując sobie łapami język.
Po przejściu kilku kilometrów, gdy przechodziliśmy koło samotnej zagrody na górce – przewodnik powiedział, że psu chce się pić. Powlekliśmy się do tej zagrody. Pies musiał chyba wyczuć wodę, bo wysforował się na smyczy pierwszy i wyraźnie przyspieszył. Weszliśmy na obejście. Ze stodoły wyszedł trzęsący się facet w średnim wieku. Spozierając z paniką w oczach na psa, zagaił: „Panowie, jo wszystko powim, mnie namówili, jo wszystko oddom”. Zanim zdołaliśmy ochłonąć z głębokiego zdumienia – nieszczęsny zbrodzień zaprowadził nas do stodoły, gdzie w równym ordynku stały skradzione butelki wina, konserwy, papierosy. Okuty w kajdany – jeszcze w drodze podał nazwiska wspólników. W ciągu godziny wszyscy byli pod kluczem. Odzyskane łupy wróciły do rąk zrozpaczonego prezesa GS – u. No pewnie, że zrozpaczonego! Zdajecie sobie sprawę, jakie manko można było zaksięgować na konto włamywaczy? A tak…
Gwoli prawdy muszę podać, że gdy wracaliśmy do Krakowa, drań pies siedział sam na przednim siedzeniu obok kierowcy (my tłoczyliśmy się z tyłu). Cały czas wyglądał przez okno i wyraźnie widać było jak mu się poprawia samopoczucie.
Ale jeszcze nie to było najlepsze. Na drugi dzień pojechałem z „szefem gangu” na areszt tymczasowy. Gdy po kilku godzinach wiozłem go do aresztu – w mętnych oczach nieszczęśnika zobaczyłem jakiś przebłysk inteligencji. Facet dopiero teraz wyraźnie „zaskoczył” i zapytał” „Ponie inspektorze, ale włościwie to jok to było. My szli ze sklepu bez pola, a wos pies przyprowodził szosom?!” „Bo widzisz, mój drogi” – powiadam mu – „bo policyjne psy są cholernie inteligentne, co się będzie takie szkolone stworzenie po wertepach tyrpało…”
podinsp. w stanie spoczynku Adam M. Rapicki