8 Marca 2021r. Dedykowana przez kobietę, wszystkim paniom ( i nie tylko ) refleksja – obszerny fragment „Genesis”, kolejnego tomu trylogii pt. „Tajne blizny. O czym milczę od lat”- pióra naszej znakomitej pisarki Anety Wybieralskiej.

By | 6 marca 2021

Wszystkim kobietom munduru, naszym członkiniom, żonom, wdowom, córkom, matkom i przyjaciółkom ( można tak wymieniać jeszcze bardzo długo:), szczególnie naszym koleżankom, represjonowanym ustawami z 2009 i 2016 roku, z okazji Święta Kobiet – życzymy wytrwałości, zdrowia, uśmiechu radości i szczęścia, nie tylko w tym symbolicznym dniu. To, że jesteście, dodaje sensu i wartości naszemu życiu. Bez względu na ilość użytych słów i ich barwę, zawsze pozostanie deficyt niedopowiedzeń.

Wszystkiego najlepszego- życzy Zarząd i członkowie Bractwa Mundurowego RP.

Zapraszamy do lektury artykułu.

Słowo od autorki:

Szanowni Państwo, drogie Koleżanki i Koledzy,
Przymierzam się do „Genesis”, kolejnego tomu mojej trylogii pt. „Tajne blizny. O czym milczę od lat.” Czyli, piszę. W przededniu dorocznego święta wszystkich pań opublikuję poniżej obszerny fragment jednego z podrozdziałów tej książki. Życzę dobrej zabawy i miłych wspomnień.
Wszystkiego, co tylko sobie życzycie, drogie Panie! Zdrówka!
Łączę wyrazy szacunku, Aneta Wybieralska.

Dzień jedyny

Jak co roku na początku dnia ósmego marca mój szanowny małżonek powtórzył mi starą rymowankę: „Ósmy marca dzień jedyny, niechaj żyją nam dziewczyny”.

Rzeczywiście. To już dzisiaj, a ja kompletnie nie jestem przygotowana. Ani materialnie, ani duchowo. Poprzedniego dnia odwaliłam mój popołudniowy dyżur na wydziałowym CPO, do domu wróciłam późno. I za bardzo zmęczona, by myśleć o świętowaniu, jutrzejszym dniu kobiet i innych służbowych bzdetach. Jeszcze garowałam pół godziny dłużej, bo zmiennik się spóźniał. A, niestety, nie można zostawiać stanowiska bez dozoru, ani opuszczać go na dłużej. Zdarzało się, że musieliśmy zostawać do rana. Gdy coś się wysypało, zmiennik nie dojechał lub zaniemógł. Bywa. Taka praca, taka służba.

Od razu poszłam spać. Dyżur był ciężki. Męczący. Absorbujący oraz stresujący.

I w pogodzie zachodziły zmiany. Podejrzanie łupało w stawach. O pamiętnej dacie jakoś zapomniałam. Na śmierć niemalże, a nikt mi jej nie przypomniał. Koleżanka Stefa Gwiazda wróciła wprawdzie do pracy z urlopu macierzyńskiego, jednakowoż i na moje szczęście, (tym razem nie pech), nie zasiedlałyśmy już tego samego pokoju. W przeddzień widziałam ją krótko. Coś chyba pitoliła o tych corocznych obchodach, ciastkach, poczęstunkach, uściskach, bezkarnym przytulaniu się i całowaniu facetów.

– No i może będzie z tej okazji jakieś ten teges, bara bara, hi, hi, tylko żeby nie było kolejnego dziecka, hi, hi.

Rany!

Cieszyła się z czekających ją spotkań towarzyskich, bzdurzyła o przyjętych w komendzie rytuałach, że musi wyjść z wydziału, żeby dostać życzenia.

– Bo tutaj przecież nikt nie wejdzie… No i trzeba przypomnieć im, kto tu jest kobietą… Hi, hi.

Jednakowoż jej nie słuchałam. Jej nie dało się słuchać. Nie przetwarzałam tej kretyńskiej i wulgarnej paplaniny. Nie kodowałam. Jednym uchem wpuszczałam, drugim wypuszczałam. Bez zbędnej zwłoki. Poza tym niewiele się zmieniło w naszych wzajemnych stosunkach. Pani porucznik nadal mnie nie lubiła, z należytą wzajemnością, toteż ostentacyjnie ignorowała. I dobrze. Pasuje. Niech sobie obgaduje, wiesza na mnie psy, przypina wredne łatki, wyzywa od starych kurew. Byle dała mi spokój. I służba mundurowa na pewno nie jest kobietą. Nigdy nie była, nigdy nie będzie. A wyjątki jedynie potwierdzają tę smutną regułę.

Teraz muszę gnać do pracy.

W ostatniej chwili wrzuciłam do torebki paczuszkę mielonej kawy. Może ktoś przyjdzie do mnie z kwiatkiem? Wtedy okrzepłej wieloletniej „komunistycznej” tradycji stanie się za dość. Trzeba będzie coś postawić. Gościowi. Najpierw postawię oczy w słup. Zapewne okażę także wyrazy lekkiego zdziwienia. Że w ogóle ktoś o mnie pomyślał. Jako o aktualnej „solenizantce” albo o czcigodnej cycatej „jubilatce”. Potem pomyślę o reszcie. Nadmienię tylko, że to miał być mój frontowy debiut, chrzest bojowy na niwie resortowych obchodów Dnia Kobiet, ponieważ do służby wstąpiłam we wrześniu roku poprzedniego. Nie doświadczyłam osobiście, to znaczy jako resortowa beneficjentka. Ot, co.

*

O obchodach Międzynarodowego Dnia Kobiet w resorcie spraw wewnętrznych krążyły legendy. (W WUSW we Wrocławiu i, generalnie, w peerelowskich instytucjach publicznych, zakładach pracy, placówkach służby zdrowia i innych miejscach, gdzie pracowało stosunkowo wiele kobiet). Organizowano akademie ku czci, spotkania (uchodzące za towarzyskie) przy kawce, herbatce, ciasteczku, lampce bułgarskiego wina. Albo węgierskiego. Tylko takie dostępne były bowiem w sprzedaży. Panie wyjeżdżały na wycieczki finansowane częściowo przez pracodawcę. Ale tylko tego zamożnego i niemającego węża w kieszeni. Zakładowe fundusze socjalne przygotowane były na obchody Dnia Kobiet. Środki budżetowe z funduszu celowego czekały na wydanie. W zbożnym celu. Wszystkie pracujące panie obdarowywane były takimi samymi drobnymi upominkami, sezonowym kwiatkiem, czasami popularnym słodyczem.

Na tablicach ogłoszeń pojawiały się listy gratulacyjne. Zdawkowe i oklepane życzenia, co rok odkurzane niczym palmy wielkanocne.

– Wszystkiego najlepszego z okazji …

To znaczy czego konkretnie? Żaden życzeniodawca nawet nie pokusił się o oryginalność.(Po co być oryginalnym albo nietuzinkowym? Jeden dzień w roku. Tylko jeden. Nie warto. Szkoda czasu i atłasu).

– Niech nasze panie żyją nam sto lat!

Jasne. Super perspektywa. Niech nam żyją, opiekują się nami – facetami, niech robią za służące, sprzątaczki, kucharki. Niech rodzą sobie te swoje dzieci, podcierają im tyłki, przy okazji nam. Niech odprowadzają dzieci do przedszkola. Niech w dobrym zdrowiu podają nam nasze popołudniowe piwo. Sto lat wystarczy. Panie i tak żyją dłużej.

(…) „Zero mycia, zero prania, zero szycia, gotowania.
Dziś Dzień Kobiet drogie Panie, tysiąc kwiatów na śniadanie.
A od jutra do roboty, weekend już świętują chłopy.
Z najlepszymi życzeniami!” (…)

– Dziękuję, drodzy panowie! Jak nie wiem co! Na ścianach i słupach – banery, transparenty, stylizowane papierowe kwiecie. W szklanej witrynie, służącej komendantom za tablicę ogłoszeń stylem i charakterem przypominających typowe ogłoszenia parafialne, wieszano (okazjonalnie) fotografie zasłużonych wrocławskich funkcjonariuszek. Ujęcia typowe: kobiety przy pracy. Podczas służby. Za biurkiem, na ulicy, przy służbowym radiowozie, nawet przy zatrzymaniu złoczyńcy. Co roku robił je nadworny fotograf wydziału lokalnej kryminalistyki, który miał duże, jak też długoletnie doświadczenie w tej materii, ponieważ doświadczał swojego fachu głównie przy fotografowaniu zwłok. Znaczy umrzyków. W każdym razie te jego fotografie nie uchodziły za bardzo artystyczne, bynajmniej nie były wyretuszowane. Panie, utrwalone w ten szczególnie profesjonalny sposób, wyeksponowane uroczycie u wrót komendanta wojewódzkiego, płakały na widok siebie. Jeśli były w stanie w ogóle się rozpoznać. Bo i takie przypadki zdarzały się prawie co roku. Płakały, rwały sobie włosy z głowy i błagały o litość. To znaczy o litościwe usunięcie ich z wystawy i pozbawienie okolicznościowego zaszczytu wywieszenia wizerunku. Albowiem te fotografie były okropne, a panie paskudne. Niestety. Nie dało się załatwić tej skomplikowanej sprawy. Też jak zwykle.

– No, macie się czuć zaszczycone. Nie mamy innych zdjęć. Musicie wisieć… I wisiały.

Jak się czuły te kobiety? Bardziej zaszczute niż zaszczycone. Pozostało im mieć nadzieję, że niewiele osób przystanie, obejrzy, rozpozna i skomentuje. Jednakowoż wisiały obok gabinetów komendanta. I niedaleko siedziby sekretarza komórki PZPR. W wazonach pokaźnych rozmiarów tkwiły goździki. Białe, czerwone, różowe. Goździki były najtrwalsze, mogły kilka dni postać bez uszczerbku na wizerunku. Swoim i instytucji. Dlatego nabywano je zawczasu. I hurtem. Wyrzucano, gdy zrobiły się brązowe, a któryś z lokalnych wipokacyków raczył zauważyć tę obskurną brązowość. Kwiatki typu gerbery czy frezje budziły wielkie zadowolenie. W obdarowanych paniach. Róże zaś, bo i takie się zdarzały, cięte kwiaty uchodzące za najdroższe oraz najdelikatniejsze, jak też wielce kapryśne, rodziły dumę oraz zachwyt. Najwięcej do zrobienia miały panie z naszego resortowego domu klubowego „DK Śnieżka” oraz przykomendzianego Koła Rodzin Milicyjnych. Logistycznej, plastycznej, organizacyjnej. Zaopatrzeniowej. To był dla nich dość trudny czas. Najmniej uroczysty, bynajmniej nie świąteczny i podniosły. Przeciwnie: pełen stresu, wyzwań i borykania się z mizerią zaopatrzeniową. Brakowało bowiem wszystkiego. Papieru, farby, bibuły. Kawy, herbaty, środków pieniężnych. Dwoiły się i troiły, by sprostać zadaniom stawianym przez komendantów, naczelników, sekretarzy, starsze resortowe koleżanki. Ale dziewczyny dawały radę. Jak zwykle, jak co roku. Trzeba przyznać, że moja droga kuma Darka była profesjonalistką. A na ósmego marca potrafiła zdziałać cuda. W tym szczególnym dniu wszystko grało niczym w kilkusetosobowej Orkiestrze Polskiego Radia (tej w Warszawie). Albo perfekcyjnie chodziło i zatrybiało jak w  niezawodnym szwajcarskim zegarku.

*

Jak obchodzono ten dzień w moim wydziale? O tym wkrótce miałam się przekonać.

Gdy tylko przekroczyłam próg szklanych drzwi z zamkiem szyfrowym, poczułam zapach świeżo mielonej kawy i trochę delikatniejszą woń ciętych kwiatów. Przemieszaną z mdłym zapaszkiem różnych wód toaletowych. Koledzy uśmiechali się na mój widok, pozdrawiali jakoś inaczej. Jeden nawet zdobył się na okolicznościowy kuplecik. Na dzień dobry. Zamiast zdawkowego „cześć”.

– Myjcie się dziewczyny, bo nie znacie dnia ni godziny.

O! Czy to na pewno ja miałam być adresatem tego no … komplementu? Przyznam, dość wytrawnego. (Jak tenże współpracownik). A nie Stefa? Odruchowo powąchałam się pod pachami. Wszystko było w najlepszym porządku. Nie śmierdziałam. Myłam się regularnie, potrafiłam korzystać z pralki, na sobie miałam świeżą bluzeczkę, przeprasowaną uprzednio przez Chmielewskiego. Inne elementy odzieży także były świeże i czyste. Domyśliłam się, że wydziałowi koledzy mają jakiś plan. Tenże ma natomiast ścisły związek z dzisiejszym świętem kobiet.

Pożyjemy, zobaczymy.

Jak co dzień, na naszym sekcyjnym CPO zarządzono odprawę roboczą. To znaczy operatywkę. Zdecydowanie bardziej sfeminizowana była nasza sąsiedzka drużyna PT. Na było jedynie dwie. Podczas omawiania bieżących zadań, obiektów, spraw sekcyjnych ważnych i najważniejszych, do pokoju wkroczył naczelnik Maziarz w towarzystwie swojego zastępcy, kierownika instalatorów – Bogusia i jednego z naszych nadwornych fotografów. Mój Ziarenko był na miejscu. Panowie złożyli nam życzenia, (całym dwóm), wręczyli po wątłym tulipanku i pudełeczku z parą rajstop w środku. Pocałowali w rączkę, wykpili się pilnymi zadaniami służbowymi oraz koniecznością obdarowania upominkami innych pań.

– Jeszcze mamy reprezentantki płci pięknej! He, he …

 Polecili, by w tym dniu się nie przemęczać, o co już powinien zadbać kierownik sekcji „odciążając” „swoje panie”. Cyknięto nam okolicznościową fotkę. Face to face. Uśmiechnięty naczelnik, na pierwszym planie tulipanek.

Ach, jak uroczo!

Po paru minutach chichów, chachów oraz ochów, wyrażanych expresis verbis głównie przez naszą uroczą, a w tym dniu wyjątkowo radosną gwiazdę, panowie zabrali się i poszli. Dzierżąc w dłoniach kilka kwiatków i kilka sztuk pudełeczek z damskimi rajtuzami. Podziękowałam, wróciłam do mojego pokoju. Tam przygotowałam się do pracy, ponieważ pilne musiałam skończyć tłumaczenie pewnego bardzo źle nagranego materiału. Czego nie zrobiłam dzień wcześniej, bo pełniłam popołudniowy dyżur. Ta robota była dość pilna, koledzy z wydziału operacyjnego wyczekiwali notatki niczym kania dżdżu. Do słoiczka nalałam wody, wetknęłam tulipanka. Jeszcze bardziej się skłonił, pochylił.

– Taki zmarnowany, bidulek! Spragniony. Oraz na swój sposób samotny.

Żal mi się zrobiło tego kwiatuszka. A jak się wycierpiał?

Zajrzałam do szarego, brzydkiego, tekturowego pudełeczka, wyciągnęłam upominek.

Skonstatowałam ze zdziwieniem, że chyba jakiś genialny chłop bardzo postarał się, ażeby resortowym paniom nabyć nie tylko najtańsze, ale i najobrzydliwsze rajstopy, jakie wtedy produkowane były na krajowy rynek. Fatalne jakościowo. Kolor? Uniwersalny. To znaczy cielisty. Niech im będzie, że to buro-beżowe to cielisty. Ohyda! Dobrze, że chociaż były całe i nowe. To znaczy nie zetlałe. Nie nadawały się nawet do noszenia zimową porą pod spodnie. Dlaczego? Ponieważ nie miały pożądanej śliskości. Poza tym wśród moich znajomych prywatnych i rodzinnych kobiet nie znalazłam żadnej, która zechciałaby to coś na siebie nałożyć i nosić. Mogło być także tak, że ten decydent od siedmiu boleści nie miał ani żony, ani córki. Ani za grosz dobrego smaku. I nawet nie przyszło mu do nadętego oficerskiego łba, żeby zakup kilkuset sztuk damskich utensyliów z kimkolwiek skonsultować.

*

Już chyba w takiej sytuacji wolałabym otrzymać asygnatę na repasację. Rajstop i pończoch.

Sama rzeczona repasacja to nic politycznego. Raczej coś z dziedziny społeczno-gospodarczej, mikroekonomicznej. Tak nazywała się czynność podnoszenia oczek w rajtuzach, rajstopach, pończochach albo skarpetkach. Odbywała się w prywatnych punktach usługowych. (Jak zegarmistrz albo szewc). Usługa ekspresowa, na miejscu, kosztowała drożej, a opłaty pobierano od liczby oczek. Nie od długości. Profesja padła trupem bladym z nastaniem wolnego rynku i bezproblemowej możliwości zakupu, w każdym kiosku oraz na najmarniejszym targowisku pary rajstop. Do repasacji nosiło się nawet te okropieństwa, toporne ohydztwa, które polskie panie otrzymywały w zakładach pracy z okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet. Towarzyszący rajstopom kwiatek, goździk, żonkil lub tulipan, do repasacji się nie nadawał. Do reanimacji ani resuscytacji także nie. Już przed wręczeniem kobiecie był padły.

*

Po kilku godzinach wewnątrzwydziałowe i międzywydziałowe pielgrzymki zaczęły się na dobre. To znaczy ewidentni zintensyfikowały. Panów kolegów. (Panie przemieszczały się nieznacznie, i raczej mniej, niż więcej). Zapewne większość z nich zrobiła już to, co służbowo zaplanowane miała na ten dzień, albo rzecz odłożyła na potem. Niektórzy wykazywali stan po spożyciu. Bo i dziewczyny przygotowały się godnie. Naprzynosiły domowych ciast (odnotowałam kilka sporych blach), wytwornych i mniej wytwornych. (Te najmniej wytworne wyglądały na najsmaczniejsze. I takie były). W pokojach zasiedlanych przez panie stały ozdobne wazony przygotowane na przyjęcie wymiernych gratulacji. Biurka zaścielono obrusami, przygotowano talerzyki, widelczyki, patery. Szklanki, filiżanki, kubki. Kieliszki i literatki. Miseczki z marynatami domowej roboty. W lodówkach poupychano wędlinki, masełka i serki. Pieczyste. Nawet w celach przyjęcia znamienitych męskich gości dało się okiełznać robaczki Hirka. Chyba zmieniły chwilowo swoje locum, a to na nie służbowe i mniej odświętne.

Na poczesnym miejscu stały butelki z winami, likierkami, wódeczką, domową naleweczką.

– O! Koniaczek? Francuski. Jak miło!

Nie poczęstowała mnie, franca jedna, bo to dla gości. Podłość ludzka nie zna granic. Same panie, moje wydziałowe koleżanki, wyposażyły się w świeże odświętne koafiury, prosto z salonu. Tapiry, płukanki, włos muśnięty lakierem. Szał ciał i uprzęży. Do tego w staranny makijaż oraz błyszczące biżu. Wydekoltowały się uroczyście, wypsikały najlepszymi wodami toaletowymi. Wszystko uczyniły po to, by nad wyraz adekwatnie świecić dzień kobiet, poczuć się kobieco i, oczywiście za przyzwoleniem przełożonych, oderwać od mozolnej codziennej pracy. Dzień jedyny. Jedyny taki z trzystu sześćdziesięciu pięciu dni w roku. Jesteśmy piękne, powabne, czarujące, uroczyście odmłodzone.

– Ach! Jakoś tak nam dzisiaj wyszło. Przypadkiem.

Wszystkie, jak jeden mąż. Tryskamy szczęściem, epatujemy miłością do bliźniego swego. Im ten bliźni bardziej męski, tym nasza miłość gorętsza. Do tego jesteśmy cholernie zapracowane (przed, po i w trakcie). Staramy się, przygotowujemy. Gotujemy, pieczemy, prasujemy, sięgamy do przydomowych piwniczek. Niewyspane jesteśmy. Także dlatego, że śpimy na wałkach lub papilotach. Co najistotniejsze, świętujemy po to, by uszczęśliwić naszych najdroższych panów. Nie siebie. By ich dopieścić, nakarmić, napoić i docenić. Mężczyzn. Nie siebie. A ja? Cóż. Ja przyniosłam stugramową paczuszkę kawy i znalazłam słoiczek po majonezie. Na służbowego kwiatka. I chyba tym samym udało mi się zrobić z siebie piramidalną aspołeczną kretynkę.

*

I do mnie zawitało kilku kolegów. Zbłąkanych wędrowców. Samotny dotychczas tulipanek zaszczycony został ekskluzywnym towarzystwem. Przytulił się do niego inny tulipanek,  dwa żółte żonkilki i cztery goździki. Ciasno zrobiło się w słoiczku, musiałam zatem pożyczyć jakiś większy. Goście nie zabawili u mnie długo, bo nie było po co. Zabrakło poczęstunku. Kawy opili się uprzednio, codzienną herbatką pogardzili, za każdym razem wykpili się koniecznością odwiedzenia mnóstwa koleżanek. Resortowe WIP-y poszły świętować gdzieś indziej. Organizatorki tych okolicznościowych imprez, to znaczy głównie moje znajome z DK „Śnieżka”, także zostały zaproszone. Przede wszystkim po to, by dopieszczać komendantów, a ciasteczka, kanapeczki, śledziki i jajeczka „na molach” (tu: stylizowana wersja jaja „mollet”, w przybytkach resortowej rozpusty występujące w towarzystwie sałatki jarzynowej. I na twardo i  owinięte plastrem szynki konserwowej) postawiać naszemu przeuroczemu Bartoszewskiemu pod sam komendanci nosek. Zyczenia Bartosza brzmiały następująco:

– Niech mi pani poda śledzika. – O, jeszcze chcę tamte ciastko. – Macie wódkę, czy tylko wino? – Kawy bym się napił!

Urocze!

Za ścianami świętowano do syta, kilka razy koleżanki zapraszały mnie na babskie granie.

– Dzięki. Najpierw skończę, potem przyjdę.

– Dobra. Czekamy na ciebie z ciachem.

– To odłóż mi kawałek sernika. Chyba widziałam u was coś takiego.

Sernik? Chętnie. Nie pogardzę.

– Dobrze, że powiedziałaś, bo prawie całą blachę zżarli…

Powoli zbliżał się fajrant. Właśnie wstawałam od biurka, gdy do mojego pokoju wszedł Julek. W tanecznym pa, z wielce sfatygowanym kwiatuszkiem w ręku, sezonowym i okolicznościowym, rzucił się mnie obściskiwać i całować. Po rękach, twarzy, może trochę po nogach, bo potknął się o własne i prawie obalił. Naświętował się biedak okrutnie. A efekty tego świętowania było widać, słychać i cholernie czuć. Zwłaszcza czuć. Wreszcie udało mu się wręczyć mi rachitycznego chabazia, następnie złożyć umęczone dupsko na krześle naprzeciwko mnie.

– Wszystkiego, be, najlepszego – wydukał.

– A, dziękuje. Napijesz się czegoś? – zapytałam z uśmiechem. Starałam się być uprzejmą.

– No pewnie! – rozweselił się Julek. – A co masz?

– Kawę albo herbatę.

– A coś mocniejszego? Wódeczkę? – posmutniał. Jakby oklapł.

– Nie mam. Ale dziewczyny obok mają coś odpowiedniejszego…

Zrobiło mi się głupio. Nie lubiłam być niegościnna, nadto lubiłam tego gościa. Był fajnym, szczerym chłopakiem. I co w sercu, to na języku. A tu taki nieelegancki blamaż z mojej strony. No, Wallichtówna, wstyd!

Aj!

– Już tam byłem – przyznał Julek. – Nawet dwa razy…

Szczere wyznanie kolegi zdecydowanie poprawiło mi humor.

– Ale został im tylko jakiś likier jajeczny. Be! I ciastko z kaszą manną. Na mleku. Za słodki… Błeee… Be!

In vino veritas. Ot, co.

– No to nic nie poradzę.

– Wiesz, to ja może pójdę, bo jeszcze nie złożyłem, be, życzeń tym dziewczynom od Bartosza. – Julek wstał. Zatoczył się i ruszył w kierunku drzwi.

Przystanął, odwrócił się, podszedł do słoiczka z moimi kwiatkami i wyjął najładniejszego, najbardziej rześkiego ze wszystkich. Pomachal badylkiem, uśmiechnął się i wyszedł. Zadowolony jak diabli. Z moim najlepszym kwiatkiem. Dzierżąc go dumnie, niczym zdobyczny puchar przechodni.

*

Kilka ładniejszych kwiatków zabrałam do domu sądząc, że jeszcze przez parę dni mogły zdobić i upamiętniać. Uśmiechałam się do nich radośnie, ponieważ przypominały mi oryginalne życzenia Julka. I jeszcze potrzebę przygotowania się do świętowania w kolejnym roku.

Badylki pozostawione w pracy w słoiczku po kompocie wiśniowym już nie dawały rady. Sfatygowany Julkowy tulipanek wyzionął ducha jako pierwszy. Najwyraźniej zaszkodziło mu pielgrzymowanie od pokoju do pokoju. Albo słodki likier jajeczny przyniesiony przez koleżanki z sąsiedniej sekcji. Taki był delikatny.

Ohydnymi rajstopami poczęstowałam Stefę. Ja rozstałam się z okolicznościowym upominkiem bez żalu, nawet z pewną ulgą, że nie muszę wyrzucać. Ona natomiast bardzo się zdziwiła, nawet wzruszyła. Wręcz wpadła w zachwyt. Nosiła takie cudeńka, nawet codziennie. Do uroczych sukieneczek i spódniczek. Kilka brył lodowych stopniało. Gwiazda popatrzyła na mnie przychylniej. Może przyczyną były te kultowe rajtki, a może przemęczenie samym intensywnym całodniowym świętowaniem? O „ten-teges” nie zapytałam.

Święto, święto i po święcie.

Zostały wspomnienia, uśmiechy, przywiędłe dowody sympatii, sterty naczyń do umycia.

Kolejne międzynarodowe święto polskich kobiet odbędzie się dopiero za rok. No i dobrze.

Co tu zrobić, by nie uczestniczyć w tym cyrku? Pomyślę. Mam jeszcze trochę czasu.

***

– Tak, Agnieszko miła. Takie były święta kobiet kiedyś. Oprócz hasła zaczerpniętego z ZSRR „Kobiety na traktory”, przynajmniej raz w roku patrzono na istoty płci żeńskiej z szacunkiem – uśmiechnął się do mnie Duduś. – Agnieszko, muszę ci coś powiedzieć. Ani ja, ani nasi koledzy, nigdy nie zastanawialiśmy się, co wy, nasze dziewczyny, tak naprawdę sądzicie. O tym święcie i o nas. Piekłyście świetne ciasta, produkowałyście wyborne kanapeczki, targałyście grzybki i ogóreczki. Stawiałyście alkohole. Myśmy wyżerali wam to wszystko bez pardonu. Wyglądałyście pięknie i uroczyście, ale … chyba masz rację. To było głównie nasze święto.

– Lepiej późno niż wcale… – odwzajemniłam uśmiech.

Spotkaliśmy się po wielu latach w bardzo okrojonym gronie. Duduś, teraz już starszy pan, zaproponował spotkanie przy kawie i domowym placku z jabłkami własnego chowu. Akurat świętował okrągłe urodziny i imieniny.

Od kilku lat nasze środowisko, to znaczy gremium byłych funkcjonariuszy resortów mundurowych, walczyło o przywrócenie godności, dobrego imienia i bezprawnie zrabowanych emerytur. Wielu z nas przedwcześnie odeszło na wieczną służbę, znakomita większość nadal borykała się z materialnym niedostatkiem. I z dysfunkcjami zdrowotnymi, spowodowanymi ową służbą właśnie.

Co miałam powiedzieć temu fantastycznemu, ciepłemu, uczciwemu człowiekowi?

Cisnęło mi się na usta, za Paulo Coelho: „Spróbuj po prostu żyć. Rozpamiętywanie jest zajęciem starców.”

Tak?

Nie! Nie mogę tego zrobić. Zabrzmiałoby wrednie i cynicznie. Nieludzko.

Poza tym, w pewnym sensie, my wszyscy jesteśmy już starcami. Mentalnymi, moralnymi, fizycznymi. Jedni starszymi, jak Duduś, inni rozpoczynającymi dopiero ten ostatni senioralny etap życia. Jak ja.

A tak. Rozpamiętujemy, rozdrapujemy stare rany, konsolidujemy się w bólu egzystencjalnym. Rozpaczliwie pragniemy, aby świat usłyszał naszą smutną historię, wyciągnął z niej wnioski. Chcemy, by było normalnie. Sprawiedliwie. Zgodnie z demokratycznym prawem i europejskimi standardami. A nasza starość żeby była godna. I ludzka.

Historia lubi się powtarzać. Szczególnie ta bolesna, kreowana przez złych ludzi. Ludzi małostkowych, miernych, karierowiczów i bandytów.

Ale dlaczego, na Boga, z moim udziałem?

Ja chcę spokojnie mieszkać i starzeć się w kraju, którego historia jest nudna. W którym w miarę dostatnio żyją ludzie szczęśliwi, uśmiechnięci, spełnieni. Gdzie uczciwie pracują, zarabiają na chleb, a dzieci wychowują na porządnych obywateli. I prawych. Uczciwych. Mądrych. Zgodnie z naturą i odwiecznym obyczajem, ale też z duchem czasu. W kraju, gdzie docenia się i poważa starość, mądrość oraz doświadczenie. Gdzie nikomu nie odbiera się emerytur, a za tę wypracowaną żyje się stabilnie oraz beztrosko.

Godnie.

*

Duduś wrócił do wspomnień.

– Przypomniała mi się jedna taka historia. Ty jeszcze wtedy z nami nie pracowałaś.

– Dawaj, Duduś. Uwielbiam twoje opowieści – wyszczerzyłam ząbki radośnie.

Mój starszy kolega opowiadał znakomicie. Z ogromną empatią, z przesłaniem i z pointą. Z każdej tej historii można wiele się nauczyć. I każda bez wyjątku nadaje się na osobny rozdział pięknej książki wspomnieniowej. O służbie dla ojczyzny. Ponadto doświadczeniami Dudusia można obdzielić cały pluton takich młokosów jak ja, a na ich podstawie napisać scenariusze do świetnych filmów: wojennych, sensacyjnych, nawet kryminalnych. I każda z tych produkcji byłaby thrillerem.

Tylko kogo to teraz obchodzi?

– Tak też było w pewnej sprawie którą realizowaliśmy, i omal się na niej nie
wyłożyliśmy dokumentnie. Razu pewnego na jednym z nowych osiedli pozyskaliśmy mieszkanie do realizacji robót instalacyjnych.

– We Wrocławiu? – dopytałam.

– Tak Agnieszko. U nas. Facet mieszkał tylko z żoną, i nie pracował, bo miał pierwszą grupę inwalidzką. Był przystojny i elegancki, inteligentny i wykształcony, jedynie miał coś poważnego z oczami,  na które dostał grupę. Nie dość, że niedowidział, to jeszcze nie mógł wykonywać żadnej pracy. – Duduś przeniósł się na swój ulubiony fotel, nogi umieścił na podnóżku i kontynuował opowiadanie.

Słuchałam go z zapartym tchem. Uważnie. Starałam się zapamiętać jak najwięcej, by potem i tę ciekawą opowieść móc przelać na papier.

– Żona tego gościa pracowała jako główna księgowa w jakimś dużym przedsiębiorstwie na drugim końcu miasta. Myśmy chcieli, żeby ta żona wtajemniczona została w przedsięwzięcie, ale on, to znaczy nasz tajny współpracownik, pozyskany tylko do tej roboty, kategorycznie odrzekł, że ona nigdy wcześniej do domu nie wraca, jak po piętnastej.

„- Panowie, po co ją wtajemniczać? Zrobicie, co trzeba. Ładnie posprzątacie i będzie po sprawie. Niech się moja nie stresuje. I tak ma dużo na głowie.

– Jak pan woli.”

– Ponieważ robota była zaplanowana na krócej, a przed piętnastą powinniśmy się spokojnie wyrobić, dlatego przystaliśmy na jego warunki. Gość został odwieziony do teściów w centrum miasta, a my mieliśmy do dyspozycji cały lokal. Mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze w budynku wielopiętrowym. Zgodnie z wcześniej ustalonym planem, do środka weszliśmy we czterech. Na dole przed blokiem stał nasz samochód z siedzącym kierowcą w środku i naszym kierownikiem Władkiem.

– Aha. To ten wywalony od nas przez Bartosza przed moim przyjściem do służby? – dopytałam, bo nie znałam dobrze tego pana.

– Ten sam. Ale powinnaś go kojarzyć, bo przychodził do nas często na wódkę.

– Nie podglądałam, kto do was przychodził. Nie zapraszaliście mnie na męską wódkę. Ale może gdybyś pokazał mi facjatę, wtedy zapewne przypomniałabym sobie onego.

Kobiety zapamiętują nieco inaczej. To wcale nie znaczy: gorzej. Poza tym ja mam pamięć emocjonalną oraz obrazkową. W połączeniu z nazwiskiem albo imieniem wychodzi całkiem nieźle. Gdyby gość nadepnął mi na odcisk, jak Stefa, albo usiłował po chamsku poderwać, a paru takich było, względnie uratował mi tyłek (jak Julek w Pyrlandii), na pewno skojarzyłabym go od razu. Przed moimi oczami przewijało się mnóstwo osób. Zaryzykowałabym twierdzenie, że tysiące. W resorcie i poza nim. Zwykłam kłaniać się wszystkim, pozdrawiać, odkłaniać, ale czyniłam to bez zadawania sobie „nurtujących” pytań typu: kto to, gdzie pracuje, co jada na obiad, gdzie wczasuje, albo z kim sypia. Tym zajmowała się Jolka i Stefa. Z jednymi ludźmi stającymi na mojej drodze zamieniałam kilka słów, albo kolegowałam się bliżej. Z garstką byłam w całkiem dobrej komitywie. Kobiet pracowało u nas natomiast zdecydowanie mniej, dlatego te zapamiętałam lepiej. Władek był facetem. Chyba. Nie chciałam robić Dudusiowi przykrości i mówić, że ten cały ichni kierownik Władek musiał być niewyrazisty i niecharyzmatyczny.

– Oprócz tego przed wejściem zabezpieczał nas swoją osobą jeden z kolegów jednostki zamawiającej.

– Operacyjniak? – upewniałam się dokładnie, wiedząc, że chodziło o pracownika wydziału operacyjnego, który formalnie prowadził tę sprawę. I pod konkretnego figuranta.

Zadawanie pytań weszło mi w krew. Ot, przyzwyczajenie staje się drugą naturą człowieka. Inna sprawa, że już czasami tak mam. Nie znam odpowiedzi na większość zadawanych pytań. Dlatego też pytam. Albo wydaje mi się, że nie znam, i właśnie dlatego pytam. Jeszcze może być tak, że pytam zupełnie bez sensu.

– Jasne. Przed blokiem stała budka telefoniczna, bo to osiedle jeszcze nie miało podłączonych telefonów. W środku mieszkania czuliśmy się w miarę swobodnie. Już odsunęliśmy meble, lada chwila mieliśmy wiercić. Nagle w zamku zazgrzytał klucz. Myśmy zamarli. Ale wcześniej na zamek drzwi wejściowych założyliśmy taką specjalną blokadę, by potencjalny „intruz” nie mógł otworzyć i nakryć nas na robocie.

– I na demolce.

– I na demolce – powtórzył kochany Duduś. – Jak zwykle nasz Felek miał wyłączoną radiostację, zatem nie mogliśmy powiedzieć Władkowi o zaistniałej nagłej sytuacji. A pani w najlepsze  waliła pięścią w drzwi, wrzeszczała coś o dziwkarzu i zdrajcy. Wszyscy sąsiedzi ją słyszeli.  Nie dało się zapodać ani przez radio, ani przez okno. Przecież nie mogliśmy wrzeszczeć z okna drugiego piętra. Na szczęście Władek spacerował sobie na chodniku, raz po raz zerkając w stronę naszego okna. Okazało się, że to do nas dobijała się kobieta, żona TW znaczy, myśląc, że to mąż zamknął się w chałupie i baraszkuje z kochanką. Przez drzwi krzyczała jeszcze, że idzie po robotników, by wyważyli te cholerne drzwi. Ja tylko zdołałem zobaczyć, lekko uchylając wziernik, że kobieta ma na głowie białą czapkę z angory. Tak kiedyś modną.

– Wziernik? – zdziwiłam się nieco. Miałam zupełnie inne skojarzenia. No ale Duduś mógł nie wiedzieć, co to jest wziernik i kiedy oraz w jakim celu się go używa. – Masz na myśli judasza?

– Tak. Jasne.

Starszy pan kontynuował opowiadanie. Wcześniej upił ze szklanki swojej ziołowej herbatki.

– Kobieta zeszła przed blok i stoi z jednej strony budki telefonicznej nie wiedząc, co począć, a z drugiej strony tej budki stoi nasz kolega. Ten, który miał nas zabezpieczać. Ja kiwnąłem do Władka. Ten migiem znalazł się pod drzwiami pytając, co jest. Przez drzwi powiedziałem mu tylko: „Ta pani w białej czapce się do nas dobijała. Zrób coś.” Na szczęście Władek był operatywny. Zbiegł na dół, pokazał kobiecie legitymację, nakazał wsiadać do środka auta. Ona była tak skołowana i zastrachana, że pokornie wykonała polecenie. I wsiadła. Gdy ujechali już paręset metrów kierunku centrum, odblokowało ją. O mało nie kojfła im tam w tym aucie. Na zawał.

*

– Panowie, gdzie wy mnie wieziecie??? – zapytała trwożnie kobieta uwięziona w nieoznakowanym resortowym radiowozie na cywilnych numerach .

– Do męża – odpowiedział Władek krótko i konkretnie, zbytnio nie wdając się w szczegóły.

– A czy … czy jemu coś się stało?

– Ależ skąd? Nie. Nic się nie stało. Mąż jest aktualnie u pani rodziców i wieziemy panią do niego.

Dopiero w mieszkaniu rodziców i w obecności męża księgowej Waldek opisał sytuację. Kobieta była przeszczęśliwa, że mąż jej nie zdradzał. Jak myślała początkowo. Miała tylko pretensję, że chłop nie powiedział jej o niczym.

– Kochanie, nie chciałem cię stresować. A wiedziałem, że ty nigdy wcześniej do domu z pracy nie wracasz. Zawsze jesteś po piętnastej.

Panią zatchnęło po raz kolejny. Zbaraniała popatrzyła na męża, na Władka, potem znowu na męża.

– Zapomnieliście? Na pewno zapomnieliście. Oj, chłopy, chłopy …

– O czym?

– Dzisiaj ósmy marca. Dzień kobiet. Nasz dyrektor zwolnił do domu wszystkie kobiety. Jak co roku.

*

Ups!

– Cholera, to była nasza wina – uśmiechnął się  Duduś. – Tak byliśmy skoncentrowani na zadaniu i realizacji tej roboty, że nikt tego nie przewidział układając plan działań. Ani maż tej kobiety, ani my. No, niech ci będzie. Zapomnieliśmy na amen.

– Oj, chłopy, chłopy… – powtórzyłam za tamtą wspominaną kobietą.

– Agnieszko, ty przecież wiesz, jak było. I wiesz, jak jest. Nigdy nie dało się wszystkiego dopracować do końca. A i zasadniczo nie było roboty, by w jej trakcie nie wyszła jakaś niespodzianka. Na szczęście wszystko kończyło się dobrze.

– Wiem. Pracowałam z wami przecież.

– I byłaś w tym świetna – skomplementował mnie starszy kolega.

– A kogo to teraz obchodzi? – zamyśliłam się trochę. – Aha. Panowie oficerowie! Zapamiętajcie sobie raz na zawsze! – Podniosłam do góry palec wskazujący.

– Co takiego?

– Ósmy marca dzień jedyny. Niechaj żyją nam dziewczyny!

– Ha, ha!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.