Łup
Działo się w kwietniu, a kwiecień był wyjątkowo parszywy tego roku. Przez cały dzień na zmianę waliło krupiastym śniegiem, to wychodziło słońce; ulice parowały i schły, na co znowu padał śnieg i tak wkoło Marcina.
Gdzieś tak koło południa oficer dyżurny otrzymał zupełnie zadziwiające wezwanie: na Placu Matejki, koło Plant … leży i syczy wąż, duży wąż, majda ogonem, a w koło gromadzą się gapie.
Myślicie, że stary, doświadczony gliniarz zdziwił się takim wezwaniem? Może gdyby chodziło o inny rejon Krakowa to jeszcze, ale o okolice Plant!!! Tam bowiem możliwe jest wszystko, nawet to, co nie śniło się żadnym filozofom, zwłaszcza w okolicy Barbakanu…
Trzeba wam wiedzieć, że krakowskie Planty miejscem są niezwykłym zgoła. Dawno, dawno temu Kraków był otoczony murami obronnymi, w których tkwiły liczne baszty i bramy. Każdą z nich utrzymywał i bronił inny cech rzemieślniczy. W latach czterdziestych XIX w. fortyfikacje postanowiono rozebrać. Sęk w tym, iż nawet ówczesnym radnym niektóre z nich, a konkretnie Brama Floriańska, Barbakan, Arsenał wydawały się godne zachowania, jako zabytki architektury, którego to pojęcia zresztą jeszcze wówczas nie wynaleziono. Ktoś wpadł na sposób – ówczesnym oszołomom wytłumaczono, że pozostawienie fragmentu murów obronnych „będzie zapobiegało miazmatom ciągnącym od Kleparza, tudzież wiatrom złośliwie unoszącym spódnice statecznych mieszczek, ku zgorszeniu młodzianków płci obojej”. Jak nie trudno się domyślić ten ostatni argument „chwycił”, dzięki czemu ku ozdobie miasta i dla moralności publicznej część murów ocalała. Na miejscu zburzonych fortyfikacji powstały właśnie „Plantacye”, gęsto porośnięte drzewami i krzewami. Te zaś, osobliwie w okolicach murów nieopodal Dworca Głównego zasiedlone zostały przez kurestwo i złodziejstwo wszelakie, zmieniając tę urokliwą okolicę w prawdziwą, rządzącą się prawami buszu dżunglę, przebywanie w której grozi śmiercią, kalectwem, czy utratą portfela. Jak wiadomo gdzie dżungla – tam się i węże trafiają.
Ale wróćmy do naszego gada. Przybyłym policjantom objawił się w pełnej, nakrapianej okazałości; otoczony sporą grupą gapiów; jak to zwykle bywa wtrącających „mądre” komentarze. „To zwyczajny zaskroniec” stwierdził jeden z najodważniejszych trącając gada nogą – ten zasyczał i zaczął majdać ogonem. Na miejsce przybył drugim radiowozem znany herpetolog z krakowskiego ZOO – ten cofnął się najpierw z przerażeniem – „to grzechotnik nadrzewny, cholernie jadowity” – objaśnił. Tłum rozpierzchł się, gliniarze sięgnęli po spluwy. W tym czasie znowu zaczął padać śnieg, wąż uspokoił się i pokornie dał się wpakować do worka. Aresztanta odwieziono do ZOO, natomiast w komendzie rozpoczęło się śledztwo. Czyżby w Krakówku zalęgli się węże? I to tropikalne?
Dwa dni później następna bomba – taki sam wąż leży na korytarzu krakowskiego Sądu Okręgowego; na szczęście zaplątany w płócienny woreczek. Ten był (było ciepło) bardziej agresywny – na szczęście udało się drania przy pomocy „pałki wielofunkcyjnej” wpakować do wiaderka z pokrywą.
Dopiero po wielu dniach nastąpił niespodziewany zwrot w śledztwie. Otóż bowiem udało się ustalić nazwisko człowieka – właściciela obu niebezpiecznych gadzin. Onże jechał sobie pociągiem na jakiś kongres fachowców od nagłej i pełzającej śmierci. Wiózł osławionym pociągiem – widmo relacji Szczecin – Przemyśl parkę grzechotników w plastikowych pudełkach włożonych do turystycznej torby. W drodze zasnął, a gdy się już w okolicy Krakowa obudził – torba, wraz z zawartością ulotniła się jak sen jaki złoty. Najpierw próbował szukać węży sam, ale nie znając Krakowa zrezygnował; pilnie śledził gazety, osobliwie zaś rubrykę z nekrologami – nie bez kozery; jak się okazało w całym kraju nie było nawet jednej ampułki surowicy na ukąszenia tego gatunku „domowego inwentarza”.
Złodzieja nie udało się, niestety, ustalić. Wielka szkoda! Nawet nie, żeby go zamknąć… Chodzi o co innego. Wyobraźcie sobie bowiem następujący przebieg wydarzeń. Facet ukradł śpiącemu torbę, wysiadł w Krakowie, polazł na Planty i zapewne na ławeczce zaczął się napawać zdobyczą. Wyobrażacie sobie minę gościa, gdy mu z torby wylazły takie dwie france? Dałbym miesięczną pensję, żeby to zobaczyć…
podinsp. w stanie spoczynku Adam M. Rapicki