…dziś kończymy ten przeuroczy cykl.
Opowiadanka, które nam serwował inspektor Rapicki – wyczerpały się.
Uważny czytelnik z pewnością zauważył, że osadzone były w realiach lat 90′, a i czasem 80′.
To wtedy właśnie inspektor Rapicki był w pełni sił, w szczycie służby, poświęcał swojej Ojczyźnie całego siebie – jadąc „na trupa”, „włam” czy „dziesionę” w świątek, piątek czy niedzielę. Podobnie służyło prawie 50 tysięcy okradzionych przez państwo funkcjonariuszy.
Dziś nikt się o nich nie upomina, nie pamięta ich zasług. Umierają w ciszy, nie doczekawszy sprawiedliwości.
Nie ma i nie będzie na to naszej zgody!
Tymczasem, obśmiejmy się raz jeszcze, lekturując kolejny casus z dossier inspektora Rapickiego…
red. nacz. portalu – Sylwia Rapicka
Welcome in Cracow!
Sezon turystyczny w Krakowie właściwie trwa cały rok, ale już latem miasto dosłownie pęka w szwach, a ulice rozbrzmiewają wszystkimi językami świata, mieszając się z wytworną łaciną pijaczków z Plant w okolicach Dworca Głównego. Plakaty nawołują „Visites la Cracoviae”, skąd splendor na miasto spływa niemały, ale tylko splendor, bo dochody i tak w formie podatków Warszawa zabierze. Większość zwiedza miasto grupowo, z rozdziawionymi gębami słuchając głodnych kawałków przewodników o otruciu smoka wawelskiego, a nieprawdą jest, bo każdy ze Zwierzyńca, a nawet Dębnik doskonale wie, iż smok, drań, dziewice tylko jadał i …zmarło mu się. Także samo opowieść o lwach ze schodów do Wieży Ratuszowej, które to miałyby zaryczeć, jeśliby przechodziła mimo dziewica nieskalanej cnoty. Bzdura oczywista! Żaden krakauer, nawet najstarszy od niepamiętnych czasów nie słyszał na Rynku żadnego, lwiego ryku…
Całe tabuny turystów, uzbrojone w sprzęt fotograficzny i filmowy utrwalają uroki architektury miasta, osobliwie zaś Wawelu. Tysiące migawek trzaska u wylotu Grodzkiej, skąd jest najładniejszy widok na „Kurzą Stopkę” Wszyscy w głos sławią finezję tej szczegóły renesansowej architektury, absolutnie nie bacząc na jej przeznaczenie – a był to wszak królewski sracz i słusznie, bo inne sracze na utrwalenie raczej nie zasługują, choć pobyt w nich na lata zapada w pamięci.
Inni zaś zaliczają Kraków indywidualnie, trafiają się i tacy, którzy radzi nasze miasto dłużej zwiedzają, osobliwie najdłuższą ulicę w Krakowie, mianowicie Montelupich, bywa że i po kilka długich lat, w zależności od humoru sędziego…
Było lato. Na przystanku na Al. Mickiewicza stała spora grupa ludzi. Przyjechał mocno zatłoczony „164”. Zaledwie otworzyły się drzwi – wyskoczył z nich młody, brodaty mężczyzna, a za nim drugi, wykrzykujący coś po angielsku. Przez inne drzwi wypadło parę osób, krzycząc „złodziej, złodziej”. Brodacz rzucił się do ucieczki. Krok za nim biegł anglojęzyczny (później okazało się, że Amerykanin), tudzież zorganizowany ad hoc pościg pasażerów autobusu i przechodniów. Ktoś zastąpił uciekającemu drogę. Ucapiono go wreszcie i rozpłaszczono na murze Akademii Rolniczej. Ktoś zrewidował łobuza, wyciągając mu zza paska spodni portfel, w triumfie uniesiony w górę. Gdy jeszcze okazało się, że złodziejaszek okradł parę Amerykanów, a właściwie Amerykankę – oburzenie tłumu nie miało granic. Stłamszonego kieszonkowca triumfalnie wprowadzono do hollu Akademii Rolniczej. Ktoś od portiera zadzwonił na Policję, inni pilnowali zdobyczy. Łup uspokoił się już był, dyszał tylko ciężko i tonąc we łzach jął opowiadać o swojej biedzie – przyjechał do Krakowa bez grosza przy duszy, a tu wszędzie obcokrajowcy szastający „zielonymi”. Błagał, by go puścić, nie wołając Policji. Nieco w sprzeczności z opowieścią o swej biedzie obiecywał po „Jagielle” (na głowę) za wolność. Roniąc ślozy – sięgnął po chusteczkę do zawieszonej na ręce saszetki, wyciągnął …pistolet!
Teraz wypadki potoczyły się błyskawicznie. Pierwszy zorientował się Amerykanin. Wrzasnął: „he has gun!” (on ma broń) i – zwyczajny snadź z ojczystego kraju takich sytuacji – przepięknym szczupakiem rozpłaszczył się na posadzce. Jego dziewczyna rzuciła się za budkę portiera. Nasi nie byli tacy szybcy. Bandzior podniósł broń i wypalił – jeden z mężczyzn zasłonił twarz rękami i osunął się na ziemię. Pozostali rozproszyli się jak stadko przestraszonych wróbli. Łobuz wykorzystał ten moment i wybiegł na ulicę z dymiącą spluwą w ręce. Kilku, co odważniejszych – rzuciło się za zbiegiem. Akurat w tym momencie nadjechał na syrenie i dyskotece radiowóz. Teraz pościg nabrał rozmachu. Na początku wielkimi susami sadził kudłaty brodacz, za nim jeden z policjantów i – po wykonaniu karkołomnego zwrotu w miejscu – wyjący i świecący radiowóz (pod prąd jednokierunkową jezdnią!) – za nim spora grupa co młodszych i odważniejszych uczestników zajścia w Akademii. Szczególnie jeden, w średnim wieku, okazał się wytrwałym szybkobiegaczem i nie tylko. Później się wyjaśniło, że był komandosem – instruktorem karate. Uciekający bandzior skręcił znienacka w – jak mu się zdawało – boczną uliczkę, a tak naprawdę parking z trzech stron otoczony wysokim murem. Tu pierwszy dopadł go cywilny komandos. Ponoć aż przyjemnie było patrzeć na wejście „wawelskiego smoka” z „czerwonych beretów”. Gdy dobiegli policjanci i reszta pościgu gość był dokładnie wprasowany w asfalt. Leżał na brzuchu tak rozpłaszczony, że nie był grubszy, niż złożona gazeta, a pogromca z dumą przydeptywał mu butem do ziemi rozwichrzoną brodę. Ktoś znalazł i oddał policjantom odrzucony przez złodzieja pistolet – na szczęście gazowy.
Rozpoczęło się rutynowe śledztwo. Złodziejaszek okazał się przybyszem z gdańskiego. Wielokrotnie karany, ostatnie lata spędził na południu Polski, osobliwie w więzieniu w Wiśniczu, gdzie to jeszcze zbójowie tatrzańscy siadywali. Gdy wyszedł – zapragnął zwiedzić Kraków. Pętał się tu przez parę tygodni, żyjąc z drobnych kradzieży w tramwajach i autobusach. Nosił się z zamiarem pozostania tu na dłużej – i muszę przyznać, że udało mu się to w pełni. Jak na gościnnych i życzliwych przybyszom gospodarzy przystało – zabezpieczyliśmy mu wikt i opierunek, tudzież edukację turystyczną. Zakwaterowany został w zabytkowym, a jakże, tudzież zasłużonym pudle na Montelupich. Kraków też zwiedził; ponieważ nie umiał opowiedzieć, gdzie kradł (a było to potrzebne dla ustalenia ewentualnych pokrzywdzonych) – jeździliśmy z draniem samochodem po mieście. Nie starczyło mu to, chciał jeszcze coś zobaczyć, więc wbił sobie szpilkę w oko zatem jeszcze zaliczył zabytkową Klinikę Akademii Medycznej, a później niemniej zabytkowy szpital psychiatryczny (na obserwacji).
Przed sądem tłumaczył się, że chciał tylko zwiedzić Kraków, a tu taka przygoda. Tłumaczył się, że okradał tylko obcokrajowców, zaś krakowian starał się nie ruszać. Głupi! To właśnie poczytano mu za okoliczność szczególnie obciążającą. Turyści muszą się u nas dobrze i bezpiecznie czuć, a monopol na obrabianie ich z gotówki mają tylko szacowne placówki „Orbisu” „Wawel Touristu”, „Wierzynka” itp. uwiecznione na kolorowych plakatach: „Welcome in Cracow”…
podinsp. w stanie spoczynku Adam M. Rapicki