Stoicy krakowscy
Dawno, dawno temu w starożytnym Rzymie działali filozofowie ze szkoły stoików. Ich głównym twierdzeniem było nil admirari, co się tłumaczy na ludzki język „niczemu się nie dziwić”… Jakże słuszna to teza, pozwalająca zachować spokój i zdrowy rozsądek – nawet wobec najdonioślejszych wydarzeń politycznych, jak chociażby przemówienie senatora – bodajże – Inicitatusa na temat – ówczesnej oczywiście – dziury budżetowej (niewtajemniczonym wyjaśniam iż był to ulubiony koń mianowany do Senatu przez cesarza Kaligulę, ponoć – jak na senatora – wyróżniał się wysoką inteligencją i kulturą, nie mówiąc o stosunkowo małej podatności na korupcję).
Minęło lat może mało, może wiele, tak ze dwa tysiące…
W prastarym Krakowie działa grupa filozofów ze szkoły stoików. Ich głównym twierdzeniem jest nil admirari, do czego poniekąd zmusza ich profesja zawodowa. Jest to bowiem grupa dyżurnych Komendy Policji. Ludzie ci, dzięki wieloletnim studiom osiągnęli stan, w którym dziwić się ani nie można, ani nie należy niczemu. Atoli Kraków jest miastem, w którym zdarzają się rzeczy, o których nie śniło się żadnym filozofom, a które też potrafią zadziwić najtwardszych nawet stoików…
Pewnego prześlicznego, wczesnego poranka na dyżurce Komendy ozwał się telefon, który postawił na nogi dyżurnego stoika. Zawiadomienie było nader dziwne: otóż na jednej z wąskich uliczek Starego Miasta parkowała ogromna śmieciarka. Nagle z bramy wypadli z krzykiem śmieciarze i porzucając tam i sam kontenery, kaski itp., uruchomili swój wehikuł, który wystartował z rykiem silnika niczym Formuła I, popędził następnie urywając lusterka i inne wystające części zaparkowanych samochodów, a wyjechawszy na większą ulicę stanął na torach tramwajowych, dysząc ciężko spracowanym silnikiem, zaś załoga jego z wyraźnymi objawami paniki pierzchła ukrywając się w krzakach pobliskich Plant. Przybyłym załogom radiowozów udało się jakoś ucapić i doprowadzić do stanu używalności śmieciarzy, którzy trzęsąc się dalej ze strachu usunęli śmieciarkę z torowiska w bardziej bezkolizyjne miejsce. Można było wówczas przystąpić do przesłuchań, by wdrożyć dochodzenie, które pozwoliło na wyjaśnienie osobliwości wydarzeń tego pięknego, letniego poranka…
Jest ci bowiem Kraków miasteczkiem starym, z dawien dawna pretendującym do miana stolicy kultury. Dzięki temu, co pewien czas odbywają się tutaj kongresy, sesje i sympozja wszelakie, przeważnie kulturze poświęcone, na których to rozmaici, nader utytułowani i znamienici uczeni goście wielce uczone wygłaszają dyrdymały, ku rozpaczy dziennikarskiej braci, muszącej sprawozdawać te konwentykle. W ławach prasowych panuje zatem na ogół straszna nuda i poczucie stoicyzmu, starannie zresztą maskowane mądrymi minami, „podchwytliwymi” pytaniami i „żywymi” błyskami w zachwyconych oczach podczas wysłuchiwania wygłaszanych mądrości. Niestety, na katorgę taką redakcje muszą wysyłać dziennikarskie znakomitości (gdyż początkujący nie nabyli jeszcze stoickich nawyków).
Tak też na pewien uczony kongres (a może sympozjum, zresztą ,co za różnica) przybyła do Krakówka znakomitość dziennikarska z pewnego centralnego periodyku. Żurnalicę ową charakteryzował wzrost słuszny (chyba 6 stóp), a i budowę ciała miała taką raczej masywną. Jednym machnięciem popiersia była w stanie wytłuc pluton Oddziału Prewencji (dawniej ZOMO), zdruzgotać radiowóz, albo zdemolować (Boże, ratuj!) bar „U Kacpra”. Były to jednakowoż tylko pozory, albowiem w głębi potężnej klatki piersiowej tkwiło serduszko tkliwe, miłostek wyglądające. Dama miała w Krakowie wielu przyjaciół, jedni z nich udostępnili jej na czas pobytu wytworną garsonierę w mansardzie zabytkowej kamieniczki tuż przy Rynku , sami udając się za granicę; było to znacznie wygodniejsze, niż hotel.
Kongres (sympozjum ?) w napuszonej nudzie toczył się godzinami w salce konferencyjnej Klubu „Pod Gruszką”; była to szczęśliwa okoliczność – Klub „Pod Gruszką” słynie ze znakomitej restauracji – jako że ławy prasowe czasami delegowały ze swego grona posłańca, który przynosił z baru stosowną pociechę na nudę dziennikarskiego żywota, przemyślnie zresztą ukrytą w butelkach po leczniczej wodzie mineralnej. Pozwalało to jakoś przebrnąć (z pełnym inteligencji i zainteresowania błyskiem w oku) przez kolejne naukawe referaty. Na zakończenie pierwszego dnia obrad odbyła się uroczysta konferencja prasowa, po czym wszyscy zasiedli do suto zastawionych stołów…
Ale wróćmy do naszej bohaterki. Już przy kolacji ozwało się w potężnej piersi tkliwe serduszko (wcześniej rozbudzone zarówno nudą, jak i pociechą na nudę w ławach prasowych). Tkliwa dama jęła się rozglądać po sali w poszukiwaniu stosownego obiektu… jej wzrok padł na inną, tym razem krakowską znakomitość dziennikarską. Znany był ci on z ciętego i dowcipnego pióra (komputera), wesół w kompanii. Miał też i wady, osobliwie zaś wzrost nikczemny zgoła, którzy Anglicy określają mianem: sitting dog size (wzrost siedzącego psa), drobniutki był taki, rzekłbym – filigranowy. Dla rozanielonej damy wszakże żadną nie było to przeszkodą, podjęła decyzję – był jej! Zatem, „wiotkie” dziewczę przystąpiło do ataku: najpierw zainwestowało i wlało w przyszłą zdobycz pół litra wódki czystej, a osłabiwszy czujność ofiary (nie zapominając o nabyciu na drogę następnego Smirnoffa) zaproponowało uroczy spacer po krakowskim Rynku. Tu, dla pełni zwycięstwa, dama wlała jeszcze w nieszczęśnika duże piwo w kawiarnianym ogródku, a stępiwszy w ten sposób resztki instynktu samozachowawczego, wzięła łup pod pachę i jęła wlec w kierunku mansardowej jaskini. Tu jednak nastąpiło nieszczęście. Dotaszczywszy po wysokich, drewnianych schodach zdobycz na czwarte piętro, zaczęła szukać kluczy w przepastnej torbie. Złośliwość rzeczy martwych – schowały się gdzieś na samo dno. Oparła zatem łup o ścianę i grzebała w torebce między papierosami, kasetami i innymi drobiazgami. Trwało to długo, stanowczo za długo… Łup w jakimś przebłysku świadomości zorientował się, co go czeka i jaki dla niego może mieć skutek. Nagle, nurkując pod pachą damy – skoczył na schody i jął zwiewać. Coraz szybciej, gdyż czuł na plecach oddech i słyszał dudniący na drewnianych schodach krok pościgu… Schody były kręcone, co skutecznie wzbogacało skutki wcześniejszego „przygotowania artyleryjskiego”. Gnając tak, już w bramie stracił ostatecznie orientację, a spanikowany – zamiast w kierunku ulicy – pobiegł na podwórko… to jednak było bez wyjścia …był w pułapce! Instynkt samozachowawczy podsunął mu wyjście ostateczne – dobiegł do pojemników na śmieci, w ostatniej chwili zatrzaskując nad głową, jak właz zbawiennego czołgu – blaszaną pokrywę… Był uratowany…
Znękany ciężkim dniem, strachem, a rozanielony świadomością uratowanego życia i ciepełkiem gnijących odpadków z wolna zamknął sterane oczy…
Wczesnym rankiem przed bramą kamieniczki stanęła śmieciarka. Śmieciarze jęli wytaczać pojemniki i otwierać ich pokrywy, gdy nagle… zobaczyli uratowany, a niedoszły łup kochliwej damy. Rozpoczęła się (jak na Kraków przystało – uczoną prowadzona łaciną) debata, czy najpierw wezwać policję, czy może pogotowie. Jeden, snadź odważniejszy od kolegów jął szturchać „trupa” patykiem (zapewne dla zbadania rigor mortis)… Wówczas …”trup” z wolna otworzył jedno, załzawione oko, a zoczywszy nad sobą pełne troski twarze, z wrodzonym taktem i kulturą (jako się wcześniej rzekło – był to człek inteligentny i w świecie bywały), uprzejmie zagaił: „paaanooowieee, piiiiiwwwwkaaa nieeee macieeeee?”…
Reszta wydarzeń (opisanych na wstępie) potoczyła się, wedle recepty stoików – …samoistnie….
A co z losami damy i nieszczęsnego bohatera? Kochani, nie jestem plotkarzem z kroniki towarzyskiej, opowiadam tylko o wydarzeniach kryminalnych….jak na prawdziwego stoika z policyjnej szkoły krakowskiej przystało…
podinsp. w stanie spoczynku Adam M. Rapicki
Ach, pióro (komputer) bez mała mistrzowskie. Nawet Katarzyna B. czy Remigiusz M. mieliby się na czym podszkolić, a Chmielewska – być może – zaprosiłaby do współpracy. 🙂