24 marca.
No tośmy są po konsultacjach w sprawie nowych mundurów. Na tę uroczystość zgonili chyba wszystko, co było w budynku, do tej największej sali odpraw na II piętrze. Wchodzimy, a z tyłu pod ścianą, nad podium zawieszona kurtyna z zasłon pozdejmowanych z okien, za nią jakieś ruchy. Przed kurtyną kilku „gwiazdorów” – jak mówili z KGP. Jeden, pełny inspektor, wyszedł do mikrofonu i zaczął kazanie, że „Komenda Główna z zaangażowaniem i troską podchodzi do problemu umundurowania policjantów, dlatego udoskonalenie projektów powierzono w drodze przetargów kilku wiodącym firmom w dziedzinie mody, a oto efekt…” – tu teatralnym gestem wskazał na kurtynę. Ktoś ją chciał odsunąć, ale wszystko pierdolnęło na ziemię, bo była tylko na stelażach.
Wrażenie było duże – ukazało się kilku facetów i dziewczyna, przyodziane w nowe mundury. Piękne! Spodnie granatowe, mocno rozkloszowane („taki jest aktualny trynd mody” – jak objaśnił „prelegent”), przy szwach lampasy zielono-żółto-zielone. Kurtka koloru świeżej trawki, dwurzędowa, krótka po pas. Klapy z żółtymi wyłogami, dystynkcje dziergane na rękawach złotą nicią. Pasa nie przewidziano. Zamiast, czerwone bandoliery z lewego ramienia na prawy bok z kaburą na pistolet, żeby się nie majdał, przywiązaną złotym sznurem do uda. Z prawego na lewy bok taka sama bandoliera kończąca się rapciami, w których poziomo tkwi tonfa, poprzeczką ku dołowi. Bardzo ciekawe czapki, jak objaśnił „prelegent” łączące tradycję z wygodą i nowoczesnością: ni to baseballówki, ni to rogatywki. Najciekawszym elementem munduru było to, że ani w spodniach, ani w kurtce nie przewidziano kieszeni, ani jednej! Jak objaśnił „gwiazdor” – na specjalne życzenie pionu BSW, są to „mundury antykorupcyjne”.
Mundur damski u góry taki sam, zaś u dołu spódniczka plisowana, a ponieważ między plisami trudno było umieścić lampas – cała w pionowe paski granatowo-żółto-zielono-żółte, żywo przypominająca region łowicki. Na prawym udzie rozpierdak do połowy, aby umożliwić przytroczenie kabury. Męskie buty tradycyjne, natomiast damskie bardzo ciekawe: klasyczne glany wysoko sznurowane (20-dziurowe). Podeszwa od przodu tradycyjna, z vibramą, kończąca się na pięcie szpileczką. Mundury nasze – też dość tradycyjne: jednoczęściowe kombinezony, tyle, że w nieregularne plamy granatowo-żółto-zielono-żółte.
Problem noszenia legitymacji rozwiązano w ten sposób, że równolegle z nowymi mundurami wejdzie nowy wzór legitymacji: będą okrągłe na awersie pośrodku zdjęcie en face, na rewersie zdjęcie z tyłu. Napisy naokoło. Legitymacje będą miały dziurkę i będzie się ją nosiło na łańcuszku na szyi, bardzo praktyczne.
Popatrzyłem po tłumie ludzi, siedzieli milcząc z rozdziawionymi gębami. Była głucha cisza, aż któryś nie wytrzymał i zaśmiał się. Po chwili ozwał się zbiorowy ni to ryk, ni to śmiech, ni to wycie, przetykane gwizdami i bractwo zaczęło się rozchodzić, ku rozpaczy „prelegenta” i areopagu kierownictwa. Głos przez megafon dał Komendant – kazał do popołudnia przygotować opinie na piśmie i trzaskając drzwiami wyszedł….
Już u nas zebrałem chłopaków i zaczęliśmy dyskutować nad treścią opinii – w sumie ograniczyliśmy ją do jednej kwestii – mundury bez kieszeni uniemożliwiają noszenie książeczki do nabożeństwa, w związku z czym odrzucamy je w całości. Napisałem, wydrukowałem, kazałem oddać w sekretariacie. Alik się nie wypowiadał….
25 marca.
Zaczął konfidencjonalnie „Mruczek”. Przyszedł z samego rana i po cichutku jął raportować: „szefie, dostałem poufną wiadomość w związku z egzaminem poprawkowym z jebanych przypadków, że w BSW złożyli się, kupili karton – czyli 6 krówek wyborowej i zamierzają wpłynąć na wynik egzaminu”. „Rozumiem” – mówię – „jużeś obskoczył tę nową sekretarkę z BSW. W związku z czym przekaż również poufnie, że ta korupcyjna propozycja została ze wstrętem i stanowczo odrzucona; w końcu nie jesteśmy w stanie wiedzieć, czy jest to zwykła korupcja, czy „kontrolowane wręczenie”, fuj, jak ja się brzydzę, k…, korupcją!”
Chwilę później zadzwoniła szefowa szkolenia i przypomniała mi o terminie egzaminu poprawkowego dla BSW. Powiedziała mi, że do niej próbowali robić „podchody”, więc się wk…ła i zaproponowała Zastępcy ds. Operacyjnych uczestnictwo w komisji egzaminacyjnej; będzie przewodniczącym. Zastępca zaproponował zrobienie egzaminu trzystopniowego, to znaczy najpierw test, później ustny, a na zakończenie praktyczny ze znajomości broni. „Tu będzie kłopot” – mówię – „to trzeba jeszcze do komisji dokooptować lekarza i pogotowie, bo się k…., pozabijają”. „To trudno” – usłyszałem w słuchawce.
Cóż, zabrałem „Łysego” i „Malutkiego” i poszliśmy na ten egzamin we trójkę. Tym razem nie wydelegowałem „Zagryzia” z Alikiem.
Test przeszedł zgodnie z oczekiwaniem, to znaczy wszyscy zlali. Następnie przewodniczący kazał wzywać po jednemu i egzaminować ustnie, sam też zadawał pytania – zlali wszyscy. Następnie pojedynczo musieli wykazać się znajomością broni. Szef chyba też ich mało lubił, bo zaczął sam pytać. Pierwszemu kazał wymontować linię celowniczą z pistoletu – gościa, oczywiście, wyrzucił, a dalej przekazał pytanie nam. Skutek przeszedł nasze najlepsze oczekiwania, wszyscy zlali. Podpisaliśmy protokół i rozeszliśmy się.
Wyszło w końcu na to, że Komendant będzie musiał, zgodnie z ukazem z KGP pozabierać im spluwy; niewielka szkoda, żaden z nich i tak nie bardzo wie z którego końca pistoletu się strzela.
Za to prawdziwe jaja zaczęły się później. Jak „życzliwi” donieśli – bractwo poszło jak zmyte do siebie, zamknęli się za zamkiem szyfrowym i zgromadzili u naczelnika. Chyba któryś nie wytrzymał i sięgnął do „korupcyjnej propozycji”, cóż rozpacz nie jedno ma imię… Oczywiście wieść o tym się rozeszła po całej budzie. Zaraz też zaczęły się gromadzić grupy chętnych do walki z piciem alkoholu w Komendzie. Pomocnik Oficera Dyżurnego przywlókł ten duży alkotest i kilka przenośnych alkomatów, zasadzkę zrobili przy windzie, na korytarzu usadowiły się czujki obserwatorów. Drogówka skrzętnie z alkomatami w rękach obstawiła parking i szlabany. Kryminalny obstawił wyjście awaryjne przez boczną klatkę schodową. Byli zablokowani. Najgorzej im wyszło z pewnymi czynnościami fizjologicznymi – ponieważ żaden nie odważył się wyjść za zamek szyfrowy, gdzie czatowali anonimowi antyalkoholicy – więc zostali odcięci od kibla, a jak się pije, to i lać się chce. Doszło w końcu do tego, że musieli lać u naczelnika do doniczki z reprezentacyjną paprotką… Taki lajf…
26 marca.
Z samego rana dostałem najnowsze zarządzenie Komendanta Głównego Policji do zaopiniowania, zapoznania podwładnych i wykonania. Tajne, ale do zapoznania na odprawie. Zwołałem ludzi i zapoznaję. Jest to rozkaz organizacyjny w sprawie utworzenia w KGP nowego pionu służbowego: „Biura Kontroli Spraw Wewnętrznych”, a odpowiednio w komendach wojewódzkich analogicznych wydziałów. W KGP przewidziano etat 150 osób, w KWP po 25. Jak czytam: „powołanie nowego pionu służbowego niweluje dotkliwą lukę w systemie organizacji policji. Dotychczas w policji działało szereg pionów o charakterze kontrolnym, ze szczególnym uwzględnieniem pionu BSW i Inspektoratu. W praktyce okazało się, że wspomniane jednostki nie są kontrolowane przez nikogo, co prowadziło do licznych patologii. Utworzenie nowego pionu sprawi, że również te jednostki będą podlegać instytucjonalnej kontroli. Do Biura Kontroli Spraw Wewnętrznych należy oddelegować wyróżniających się funkcjonariuszy o szczególnie wysokich kwalifikacjach. Kandydatów należy zgłaszać wnioskami personalnymi, z równoczesnym dołączeniem pisemnego oświadczenia o zgodzie na podjęcie funkcji. Biuro będzie mieć uprawnienia do pracy operacyjnej w pełnym zakresie”.
– „A więc” – mówię: „sed quis custodiet ipsos custodes”.
-„O k…., szef klepie zdrowaśki” – ozwała się sala.
– „Nie żadne, k…. zdrowaśki tylko to jest taka zasada z prawa rzymskiego (ze studiów mi się zostało), czyli „kto kontroluje kontrolującego”. Chodzi o to, że jak taka służba kontrolna zostanie bez nadzoru to się degraduje i zaczyna zajmować pierdołami. Popatrzcie, BSW powołano dla zwalczania patologii i korupcji w Policji, a teraz tropią i to przy całym arsenale operacyjnym – nielegalne czajniki i ekspresy. Kiedyś inspektorat zajmował się sprawami prawidłowości pracy organizacyjnej Policji, a teraz liczą zużycie spinaczy i zszywek do papieru. Sami mieliśmy, niedalej jak wczoraj „korupcyjną propozycję”.
– „Właśnie, Alik się od razu na sk…ch poznał” – zawyła sala, a „Zagryź” dodał: „Alika, k… nie dam”.
– „Ani się waż” – mówię; „a w ogóle jak mi się który na ochotnika zgłosi, to „Malutki” będzie trzymał, a ja takiemu powyrywam wszystkie wystające członki, ręce i nogi też”.
– „Ale musisz przyznać szefie, że w tej Warszawie są nielicho popierdoleni, tam chyba sami chorzy pracują” – zgłosił interpelację któryś.
– „To nie tylko to” – powiadam – „tam działają dwa czynniki, mianowicie trzecie prawo Parkinsona, które mówi, że administracja powyżej 1000 osób potrafi się już zupełnie sama zatrudnić (a przecież tam ich jest z 6000, nawiasem mówiąc, wiecie ile miała Komenda Główna Policji Państwowej w czasie II Rzeczpospolitej? – 99 etatów), no i wirus puławski. To już jest nieuleczalne”.
– „Szefie jaki wirus” – zgłosił „Mruczek”.
– „Widzisz” – mówię mu – „jakbyś zostawił w spokoju te swoje dupencje, chociaż na jeden dzień w tygodniu, a coś poczytał, pouczył się”… Zaraz wytłumaczę – czytałem w necie” – podszedłem do laptopa i wygooglałem: „Wirus puławski, łac. pierdolus pulaviensisendemicus– bardzo groźna choroba zakaźna wywoływana przez endemicznego wirusa występującego w kilku enklawach w Warszawie. Notowany na ul. Puławskiej, Domaniewskiej i Pawińskiego. Rokowania poważne. Prowadzi do degradacji funkcji mózgu aż do całkowitej dezintegracji. Wylęganie zależne od odporności osobniczej trwa od kilku tygodni do kilku miesięcy. W pierwszej fazie choroby następują zmiany w pamięci: pacjent przestaje poznawać dawnych znajomych, zapomina numerów telefonów, nie poznaje twarzy, do ludzi, z którymi był na ty zwraca się per pan, lub „kolego”. W tej fazie pomocne są elektrowstrząsy, terapia szokowa, pewne efekty przynosi podawanie alkoholu etylowego, doustnie. W fazie drugiej następuje stopniowe ograniczenie pola widzenia. Pacjent widzi tylko najbliższe otoczenie, wszystko dalsze stopniowo jak przez mgłę, aż do całkowitego zaniku. Widzenie zostaje zastąpione obrazem wirtualnym pochodzącym ze sprawozdań i statystyk. W fazie trzeciej następuje paroksyzm funkcji kontrolnych. Sprawozdania i statystyki przestają wystarczać, pacjent żąda ciągle dalszych i nowych oraz usiłuje skontrolować ich wirtualną rzetelność. W fazie końcowej pacjent stara się zaakcentować celowość swojego istnienia i dąży do kształtowania rzeczywistości, głównie poprzez tworzenie coraz większej liczby, coraz bardziej sprzecznych ze sobą i z rzeczywistością przepisów, zarządzeń, rozkazów”.
– „I tego się nie da leczyć?” – głos z sali.
– „Nie” – mówię – „to jest jak z gronkowcem w szpitalu. Jak się pojawi to jedynym skutecznym sposobem jest zburzyć do fundamentów, wypalić ziemię palnikami acetylenowymi, nawieźć nowego humusu i zrobić skwer”.
– „To w ministerstwie też na to cierpią” – zgłosił któryś.
– „Nie, tam to wygląda inaczej” – powiadam – „oni w praktyce realizują prawo i zasadę Petera o progu niekompetencji. To jest państwowa służba cywilna i obsada stanowisk następuje w drodze konkursów. Jak kandydat wykaże się kwalifikacjami i kompetencjami w jakiejś dziedzinie – to za wszelką cenę starają się mu dać pracę zupełnie inną. Przykładowo, potrzebny jest prawnik z doświadczeniem, legislator – to jak się zgłosi taki kandydat – to zagospodarują go do zarządzania parkiem samochodowym, a do Biura Prawnego dadzą fizyka kwantowego, albo leśnika. Na tym polega praktyczna realizacja Pierwszego Prawa Polskiej Polityki Personalnej, w skrócie PPPPP, które brzmi: „ludzie, którzy się na czymś znają, nie robią tego, na czym się znają, bo tym, na czym się znają, zajmują się ludzie, którzy się na tym nie znają”.
– „Szefie, ale my robimy to, na czym się znamy” – zgłosił „Malutki”.
– „Na tym to polega” – mówię – „w totalnym rozpiździaju muszą istnieć enklawy normalności, jest to taki jakby zawór bezpieczeństwa, konieczny, bo jak się wszystko schrzani, jak wszystko zawiedzie – to ostatnią szansę stanowi karabin snajperski”.
Alem się rozgadał, ale jak sądzę była to pouczająca lekcja. Dlatego kazałem „Łysemu” wpisać dzisiejszą odprawę do dziennika szkoleń w rubryce: „zasady organizacji i dowodzenia”….
27 marca.
Awantura zaczęła się z samego rana, nie …zaczęła się wczoraj wieczorem. Jakaś kobiecina mieszkająca na obrzeżach miasta w małej chałupce pod lasem zauważyła w lesie …tygrysa. O spostrzeżeniu nie omieszkała podzielić się uwagami z Oficerem Dyżurnym, który na miejsce wysłał dwóch gliniarzy, juliowozem bo sprawa nie wyglądała na poważną.
Gliniarze znaleźli babinę w stanie zaawansowanej błogości (co najmniej 4 prom. i to w cieniu), tym niemniej docucona stanowczo twierdziła: „panocku, na mój dusiu, ani chybi tygrys, o tyli”, tu podnosiła rękę aż pod powałę. Gliniarze spisali notatkę i wrócili. Niestety notatka wpadła w ręce Rzecznika Prasowego, który nie omieszkał powiadomić przekaziory, głównie elektroniczne, że w mieście grasuje tygrys, na którego rozpoczęła polowanie Policja. Spowodowało to natychmiastowy krach na rynku usług weterynaryjnych, gdyż na wieść, że Policja rozpoczyna łowy na tygrysa – wszyscy weterynarze (łącznie z wojewódzkim) w całym mieście i sąsiednich powiatach, pozamykali się w domach i nie wychodzą….
Z samego rana zostałem wezwany przez sekretarkę Komendanta na posiedzenie „sztabu antykryzysowego” (kiedy zdążyli go powołać?) na małej salce konferencyjnej. Sztab okazał się potężny: Komendant i dwaj Zastępcy ds. Prewencji i Operacyjnych, Kapelan, Naczelnicy WSK i Kryminalnego, Dowódca OPP i ja, a z cywila – cały areopag: Wojewoda, Prezydent miasta, Przewodniczący rady i kilku posłów i senatorów reprezentujących wszystkie 62 partie rządzące i 38 partii opozycyjnych.
Zaczęło się od informacji o „zoczeniu” tygrysa. Wysunięto przypuszczenie, że to ten sam, który grasuje na Śląsku, a który – zjadłszy na miejscu wszystko, co było do zjedzenia – przemieścił się do nas. Sęk w tym, że jedyny świadek jest, jakby to powiedzieć, osobą o ograniczonym zaufaniu. „Dlaczego?” – zapytał wojewoda. „Bo babina jest notowana” – ogłosił szef Kryminalnego, „dawniej prowadziła melinę, ale teraz nie ma zbytu, więc sama rzadko trzeźwieje. Dawniej widywała białe myszki, ale pewnie wczoraj wypiła więcej, więc się jej tygrys objawił”. „A co wam się udało ustalić operacyjnie” – zapytał Komendant.
„Zleciliśmy zadania, ale nasi współpracownicy odmówili działania, bo od 5 lat czekają na wypłatę za poprzednie usługi – poinformował szef Kryminalnego – „tym niemniej wysłałem w teren kilku ludzi, którzy szukają śladów”. „A jak znajdą ślady – to antyterroryści go zabiją” – zadecydował Prezydent miasta. „A niby czym” – mówię. „No jak to, macie pistolety, karabiny, automaty” – objaśnił Wojewoda. „Mam, ale nie mam amunicji” – mówię. „Nie rozumiem” – mówi Komendant – „przecież macie amunicję”. „Mam amunicję, ale na ludzi, na tygrysa nie mam. Na grubego zwierza potrzebna jest amunicja półpłaszczowa, grzybkująca, a taką nam jakiś pojebus z Warszawy zabrał i teraz nie wolno jej używać, nawet firma ją produkująca zbankrutowała, z braku zamówień. Ktoś w stolycy doszedł do wniosku, że taka amunicja (której używa policja na całym świecie) jest niezgodna z Konwencjami Genewskimi i kazał wycofać. Mam pociski klasyczne wojskowe, ale taki przejdzie przez tygrysa na wylot, tylko go zrani, a później będzie jeszcze miał na tyle energii, że może sporego bigosu narobić, na przykład na autostradzie, nie wolno mi iść na takie ryzyko”. „Przecież Konwencje Genewskie dotyczą wojska, a nie Policji” – zauważył Zastępca ds. Prewencji. „Ale w Warszawie o tym nie wiedzą” – uzupełnił Dowódca OPP – „pewnie nawet nie wiedzą co to jest ta Genewa” – dodał, chociaż ciszej.
„Mój Boże” – wziął udział w dyskusji Kapelan.
„Ale my musimy rozwiązać sprawę tygrysa, żąda tego nasz elektorat” – włączył się któryś z parlamentarzystów. „A skąd pan to wie” – nie wytrzymał szef Kryminalnego – „jedyny elektorat, który widział tygrysa – trzeźwieje aktualnie u Matysiaków. Poza tym mówimy o polowaniu na tygrysa a nie na głosy elektoratu”.
„To co mamy zrobić” – zmartwił się Przewodniczący rady. „Możecie przecież wydać uchwałę” – włączył się Zastępca ds. Operacyjnych – „zabraniającą tygrysom pod groźbą kary przebywać na terenach miejskich, to będzie w ślad za ubiegłoroczną uchwałą zabraniającą deszczowi padać w weekendy i święta”. „Nie wiem, jak szybko uda mi się zwołać sesję rady” – zauważył Przewodniczący – „ale Prezydent może wydać zarządzenie tymczasowe”.
„Mam rozwiązanie” – ucieszył się Prezydent – „wydam nadzwyczajną koncesję, oczywiście w drodze przetargu, na polowanie na tygrysa, oczywiście tylko dla Związku Łowieckiego, tam jest kilku bogatych ludzi, będziemy mieli na odsetki od kredytów”…
Posiedzenie sztabu postanowiono odłożyć aż do pozyskania nowszych informacji.
Rzecznik dostał carte blanche na uspakajanie społeczeństwa. Ciekawe jak dalej zamiesza….
30 marca.
Z samego rana przyszła do nas Szefowa szkolenia, przyprowadzając jakieś dziewczątko o wyglądzie wielkanocnego kurczaczka. Oświadczyła nam, że w ramach realizacji programu pomocowego Unii dostaliśmy lektorkę języka angielskiego, która będzie z nami doskonalić znajomość języka. Pani jest mgr filologii angielskiej, specjalistką w dziedzinie literatury pięknej i będzie miała z nami zajęcia. Biorąc pod uwagę, że wszyscy mamy podstawy języka angielskiego – zajęcia będą miały charakter uzupełniający i doskonalący. Ładnie, zwołałem więc chłopaków na salę odpraw, przedstawiłem miłego gościa i zaczęliśmy. Na początek panienka wyciągnęła opasłe tomisko, oprawne w skórę i zaczęła czytać. Pięknie, jak pięknie akcentowała i modulowała. Szekspir, sama kultura. Gdzieś po pół godzinie skończyła i zapytała czy nam się podobało. Nastała głuuuucha cisza, trwała i trwała, aż z końca sali ozwał się sznapsbaryton „Malutkiego”: „O, shit!” Panienka spłonęła rumieńcem od stóp do głowy, a cisza trwała nadal…
Zrobiło się trochę głupio, więc poczułem się w obowiązku zabrać głos: „Bo widzi pani, myśmy wszyscy byli na różnych szkoleniach w Stanach, przeważnie na akademiach policyjnych, czy w jednostkach SWAT. Tam poznaliśmy język angielski, raczej amerykański, nieco uproszczony, powszechnie używany przez amerykańskich policjantów. On nie jest tak piękny jak szekspirowski, ale na ogół skuteczny, czyli pozwalający swobodnie porozumiewać się na ulicy, tym bardziej, że większość naszych klientów nie rozumie języka literackiego, a Shakespeare to dla nich marka whiskey”.
„Na czym polega to uproszczenie języka ?” – spytało dziewczę.
Wtedy właściwie zaczęli mówić wszyscy naraz:
„Wszystko co jest rodzaju żeńskiego – to bitch; wszystko co jest rodzaju męskiego – to son of bitch, wszystko co jest rodzaju nijakiego – to shit. Podstawowym, niejako uniwersalnym czasownikiem, regulującym korelacje między rzeczownikami – jest fuck, oczywiście z odpowiednimi dodatkami: of, in, out, on, into…”
„Do tego dochodzą różne określenia techniczne, przy czym zawsze brzmią one nieco inaczej w zależności od tego, do kogo się zwracam” – na przykład mówiąc do kolegów „chodźmy”, powiem: „come on, boys, let’s go”, mówiąc to samo do klienta powiem: „move, you motherfucker”. Ktoś wtrącił: „właśnie – jak mówię do kolegi „zatrzymaj auto” to powiem: stand up, hier, jak powiem do gościa to samo, to: stop, you son of bitch”. Inny, kontynuuje: „mój pistolet – to rifle, pistolet złodzieja to gun, bo łatwiej ryknąć „drop your gun”, niż powiedzieć: „drop your rifle”, a dalej „hands up!” „Bardzo ważnym słowem jest „ready”, na jego dźwięk spluwy wyskakują z kabur, dalej: shoot, don’t shoot” itd. Ważnym określeniem jest „shut up”, „bloody bastard” itd., itd……. Rozumie pani te różnice?”
Dziewczątko pomyślało chwilkę i odparło: „O, k…., ja pier……lę”….
„No wreszcie, k…, jakieś ludzkie słowo” – zabrzmiało z końca sali – czyli doszliśmy do porozumienia…….Dalsze lekcje zapowiadają się sympatycznie…..
[cdn]
Adam M. Rapicki