Drodzy Czytelnicy,
zapraszamy Was do lektury naszego nowego, cotygodniowego cyklu pt.”…z notatnika starego Psa”.
Znajdziecie tutaj autentyczne historie, które zdarzyły się podczas 30-letniej służby w policji podinsp. Adama M. Rapickiego.
Zdarzenia te były na tyle osobliwe, zabawne, wpisujące się w humor sytuacyjny – że stary Pies postanowił przelać je na papier (plik tekstowy), ku uciesze odbiorców.
Czego Wam gorąco życzę podczas lektury –
redaktorka wicenaczelna, Sylwia Rapicka
„Goły w „Trybunie””
Są rzeczy i zdarzenia, o których nie śniło się normalnym ludziom, a co dopiero filozofom. Zaczynają się zwyczajnie, beztrosko, ot – chociażby jak historyjka, którą zamierzam opowiedzieć…
Był karnawał. Pewna krakowska rodzina urządzała wesele córki. Na długo przed uroczystością zabiegano o produkty stałe i płynne, aby stół weselny zastawiony był obficie jadłem i napitkiem wszelakim. Gości było co niemiara, ale dla wszystkich znalazło się miejsce i poczęstunek.
Wśród zaproszonych gości znalazł się też był młody człowiek, nazwijmy go panem Krzysiem, z zawodu intelektualista (to znaczy nikt nie wiedział, czym się zajmuje), sławny był zaś z tego, że im więcej wypił – tym piękniej mówił. Jedną z jego, licznych zresztą zalet było, że przepadał wprost za kobietami, a wlany to już żadnej nie przepuścił.
Jednakże tegoż styczniowego wieczoru pan Krzysio był smutny. Nie to, że było wesele, bo sam nigdy do panny młodej nie uderzał, a pan młody był jego serdecznym przyjacielem. Po prostu był smutny, niejednemu się taki nastrój przecież zdarza; a był to smutek tak głęboki, jak dno pustej szklanki. Aliści smutek ten wydał zgoła nieoczekiwane rezultaty. Młody, przystojny, elegancki, smutny, a w dodatku intelektualista, wprost nie mógł nie wzbudzić zainteresowania. Wśród gości była takoż przyjaciółka panny młodej, dziewczyna o czarnych oczach i niebywale długich nogach. Ona to też za punkt honoru wzięła na siebie odkrycie tajemnicy smutku pana Krzysia. Kieliszki zaczęły krążyć szybciej. Dama się, co prawda co nieco oszczędzała, ale w Krzysia wlewała gorzałę z wydajnością wysokoobrotowej pompy elektrycznej. Gdy oceniła, że już dojrzał – roztoczyła przed nim perspektywę zacisznego mieszkanka, w którym wprost nie wypada być smutnym, tym bardziej, że w czeluściach barku kryje się jeszcze butelczyna przedniego koniaku. Krzysio nie dał się długo prosić, wkrótce też taksówka uniosła oboje do apartamentów damy.
Tamże niezwłocznie przystąpili do degustacji „czterogwiazdkowego”, a jak na intelektualistów przystało, jęli dyskutować na temat książkowych bestsellerów. Tak doszło do sporu – pan Krzysio był bowiem zwolennikiem staroindyjskiej „Kamasutry”, dama natomiast – zapewne przez kobiecą solidarność – pierwszeństwo oddawała dziełom pani Wisłockiej. Spór rozgorzał tak wielki, że wkrótce porzucili dyskusję a priori, przechodząc do empirii. Jak zresztą w prawdziwej nauce bywa, wiedzę teoretyczną, książkową poczęli twórczo rozwijać w sposób eksperymentatorski: w przedpokoju, w kuchni, w łazience w ogóle, a w łazience w wannie w szczególe, w pokoju na stole, na fotelu, na dywanie, najrzadziej to już na tapczanie i tylko od czasu do czasu koniak krzepił nadwątlone siły … wreszcie ustali.
Dama ukryła się w łazience, a Krzysio padł na tapczan dysząc jak ryba wyciągnięta z wody. Czknął naraz, w intelektualnej głowie mu zawirowało, a w trzewiach poczuł wzbierające torsje. Z prędkością komputera czwartej generacji obliczył, że nie zdąży do zajętej zresztą łazienki – balkon był bliżej. Szarpnął drzwi balkonowe, dopadł balustrady i z wielkim impetem puścił z trudem wstrzymywanego pawia. Niestety, ze zbyt dużym impetem, bowiem w ślad za ogonem pawia …poleciał sam. Nie, nie, nic mu się nie stało, spadł z I piętra na miękką, głęboką zaspę śniegu, poderwał się zresztą natychmiast na nogi, z tym większą energią, że w czasie krótkiego, bo krótkiego, ale zawsze mało spodziewanego lotu – wytrzeźwiał. Spojrzał w górę, widząc tylko jak zdradliwy podmuch wiatru zatrzasnął balkonowe drzwi. Rzucił się do bramy …niestety była zamknięta …dopiero wtedy zdał sobie sprawę z grozy sytuacji: była noc, zimowa, śnieg wielki, mróz tak z 15 oC (w cieniu), brama zamknięta na głucho, a nawet gdyby była otwarta to co – pan Krzysio nie znał ani numeru mieszkania, ani nazwiska, ani nawet imienia damy, a on samotny i goły jak turecki święty! Musiał się ratować sam. Spostrzegł altanę śmietnikową, schował się w niej, niestety była ażurowa i mało chroniła przed wiatrem, nie mówiąc o mrozie, musiał się czymś okryć. Wzrok jego padł na leżącą koło pojemnika złożoną gazetę – była to „Trybuna” – w dodatku wydanie magazynowe, sobotnie; sporządził sobie z niej coś na kształt spódniczki i ruszył w mrok… Do domu miał około pięciu kilometrów, no góra sześciu.
Przytrzymując jedną ręką owinięty w organ organ rączym truchcikiem kłusował przez uśpiony Kraków. Jak na złość (a może na szczęście) żywej duszy na ulicy, ani taksówki, ani jakiegokolwiek innego pojazdu. Nagle spostrzegł błysk reflektorów nadjeżdżającego z przeciwka samochodu; wybiegł na jezdnię, zamachał ręką. Był to radiowóz. Dziwnie przyodziana postać widocznie zainteresowała policjantów, gdyż na szczęście radiowóz zatrzymał się, pan Krzysio podbiegł i jął snuć wstrząsającą zaiste opowieść o swoich przygodach tej nocy. W czasie tej opowieści musiał w sposób wysoce podejrzany przestępować z nogi na nogę, co dało asumpt jednemu z gliniarzy do zadania mocno rzeczowego pytania: „a dowód osobisty pan ma?”… Tu w niemym geście rozpaczy panu Krzysiowi opadły ręce, a w ślad za nimi „Trybuna” (sobotnie wydanie magazynowe) – ukazując – jak to zwykle bywa, gdy zbyt nagle zedrze się propagandową osłonę – całą nędzę zmarzniętego jestestwa. Właśnie miał zemdleć, gdy z nadzieją w oczach spostrzegł, że policjanci zaczęli zdejmować z siebie mundurowe kurtki.
Tak też nasz bohater wrócił do rodzinnych pieleszy owinięty w „Trybunę” oraz sorty mundurowe Policji, udając się, na zaiste zasłużony odpoczynek.
Nie dane mu jednak było długo pospać. Dwie godziny później gwałtowny dzwonek wyrwał go z łóżka – otworzył (tym razem odziany już w pidżamę i szlafrok) – na progu stali ciż sami policjanci z węzełkiem odzieży w ręce, po czym przeegzaminowawszy go z danych personalnych zawartych w dowodzie osobistym – wszystko mu oddali.
Otóż bowiem proszę sobie wyobrazić ogrom zdumienia pozostawionej w łazience damy, która gdy z niej wyszła – znalazła w mieszkaniu tylko rozrzucone tam i sam części garderoby swego intelektualnego przyjaciela, znalazła jego obuwie, dokumenty, pieniądze, papierosy i zapalniczkę … słowem znalazła wszystko, z wyjątkiem jego samego. Drzwi wejściowe były zamknięte (i to na łańcuch), okna i balkon takoż. Przeszukała wszystkie zakamarki mieszkania – łącznie z wnętrzem tapczanu, szafy, a nawet kubła na śmieci i …nic! Przerażona, wykręciła numer komisariatu w celu złożenia „zawiadomienia o zaginięciu osoby”. Takowe przyjęto i wdrożono dochodzenie, które jednak wobec relacji załogi radiowozu – niezwłocznie przyszło poniechać.
I tak w policyjnym archiwum pozostał ślad po pewnej upojnej nocy… A pan Krzysio? Nawet kataru nie dostał, podobno za to stał się wiernym czytelnikiem „Trybuny” (szczególnie magazynów sobotnio – niedzielnych) – i dobrze, wyobraźcie sobie bowiem, że przecież mógł mieć gorszego pecha, a nawet, np. zagrozić „wartościom”. Mógł przecież wyciągnąć ze śmietnika, no bo ja wiem „Nasz Dziennik”, albo zgoła „Gazetę Polską”…

