3 marca.
Aleśmy się wpieprzyli w robotę na kilka dni i to na cztery fajerki. Mam tylko nadzieję, że zarobimy na tym sporo dobra wszelakiego. Poszło o te egzaminy z kopanych przypadków. Z samego rana zaprosiła mnie na rozmowę szefowa szkolenia, ale zaproponowałem jej, by nas odwiedziła. Poczęstowaliśmy ją porządną kawką i opowiedziała w czym problem. Otóż 01 tak wysoko ocenił wyniki naszego egzaminu, że nie tylko zobowiązał nas do pomocy w szkoleniu, ale również zorganizowaniu egzaminów. Dziewczę uznaliśmy za naszą, szybciutko zorganizowaliśmy egzamin, który oczywiście zdała z oceną 5 (celujący jest zagwarantowany wyłącznie dla nas), w końcu co nieco nam pomogła. Zaraz też „Łysy” poszedł do kadr zorganizować egzamin dla Kadr i Szkolenia. Kadry zdały na 3, a szkolenie średnio na 3,5. Dzięki temu zyskaliśmy liczne grono członków komisji egzaminacyjnej i można było zacząć. „Łysy” dał swoich snajperów, dziewczę ze szkolenia swoich orłów i szybciutko zorganizowaliśmy egzaminy w „zaprzyjaźnionych” wydziałach. Chyba się musieli sporo uczyć, bo wszyscy zdali na 5, najgorzej to na 4. W ten sposób oczyściliśmy przedpole.
Administracyjne i „gaciowe” podzieliliśmy na etapy. Dla wprawy zaczęliśmy od Informatyki – tylko jeden zdał i to na –3, no, k…, po prostu się nie uczyli. Naczelnik od razu zaczął błagać o pomoc. „Łysy” poszedł do nich, sprawdził znajomość różańca, przeczytał „przypadki” i kazał powtarzać; po kilku godzinach zaczęli mięknąć. „Łysy” był twardy – wyznaczył termin poprawki na jutro; przy okazji niejako zainteresował się nowym laptopem Naczelnika. Bardzo go podziwiał (laptop, nie Naczelnika).
Ja zająłem się osobiście GMT – wszyscy zlali. Wybuchła panika, więc dałem kilku chłopaków na dodatkowe szkolenie, twardo zaznaczając, że egzamin poprawkowy jutro i nie ma zmiłuj. Pod koniec dnia zaczęły się podchody, byłem twardy, ale dałem nadzieję na zmięknięcie; wiecie ile dobra znajduje się w GMT?
Przy okazji załatwiłem Rzecznika Prasowego – wynik -3, natomiast jego wspaniała Sekcja Analiz Prasy ulana w komplecie. Wyznaczyłem im na jutro termin seminarium w naszej sali odpraw. Zobaczymy jak się spiszą, kazałem im tylko przynieść najnowszą prasę…
Operacja, nadaliśmy jej kryptonim „Eldorado”, rozwija się pomyślnie…
4 marca.
Ciąg dalszy operacji „Eldorado”. Roboty huk. Tak zaraz po 8-mej zameldowała się w komplecie Sekcja Analiz Prasy, na szkolenie i egzamin. Mundurki jak spod igły, krawaciki zawiązane jak z wzorów z angielskiego klubu, elegancja Francja. Przydzieliłem im „Malutkiego”. „Malutki” mimo swojego wieku (51 lat) wygląda jak młody bóg: 190 cm wzrostu, półtora metra obwodu w klacie, siwy łeb ostrzyżony na krótko, w lewym uchu kolczyk, na bicepsach orientalne tatuaże, na mordzie szrama, co ją przywiózł z Afgana, gdzie był na „misji pokojowej”. Przyszła też szefowa Szkolenia, która najpierw wygłosiła krótki wykład, że Sekcja dopiero niedawno została powołana, sama elita, a tu taki blamaż. Dalszą część szkolenia przejął „Malutki”. Oświadczył, że przejdą intensywny kurs metodą mistrza, sensei Yamaguchi Gumi z Tokio, łączący naukę z wysiłkiem fizycznym, przy czym dla skuteczności nauki musi to być jakaś praca użyteczna. „Zrozumieli”, nieskładne „taak”. „Nie tak, jak zrozumieli głośny okrzyk „Banzai”. Zrozumieli?! Banzai”!. No to dał im zawczasu przygotowane ferszalungi, kazał się przebrać, wyrzucić na korytarz co się dało, pozdejmować gablotki z trofeami ze ścian. Następnie porozdawał puszki z farbą i pędzle i pokazał ściany. Sam usiadł na podwyższeniu i czytał przypadki, po każdym chórem powtarzali i „Banzai” i lu! – farbą po ścianach. Robota paliła im się w rękach.
Ja z „Łysym” ruszyliśmy na łowy. Najpierw „Łysy” poszedł na egzamin do Informatyki. Chyba kuli przez całą noc, bo wszyscy zdali, co prawda na 3, ale zawsze. Musieli ciężko pracować, bo „Łysy” przyniósł nowiutki laptop HP (i świetne głośniki), zaraz przyszedł technik i podłączył kabel do Internetu; nareszcie zyskaliśmy okno na świat.
Ja kazałem połączyć GMT i Transport i na jednej świetlicy zrobiłem egzamin. Rozdałem testy, zapowiedziałem, że mają czas nieograniczony i zachęciłem do pracy. W tzw. „międzyczasie” zabrali nasze auta na warsztat, pozmieniali oleje, klocki, filtry, co tam było do roboty i na stację – baki do pełna. Przed końcem egzaminu podpisałem z Naczelnikiem cyrograf, że co miesiąc będziemy tankować do pełna. Walczył jak lew, targował się o każdy litr, ale jak zacząłem oglądać jego test – zmiękł i podpisał. Ciężko, bo ciężko, ale zdali na –3.
Resztę chłopaków porozsyłałem po innych Wydziałach, chyba lekcja z różańcami pomogła, bo jakoś egzaminy wymęczyli. Tu łup nie był już taki atrakcyjny, ale zawsze trochę papieru, jeszcze jeden atrament do drukarki i inne drobiazgi się ściągnęło.
Najtrudniejsza była sprawa z BSW. Posłałem tam „Zagryzia”, ma się rozumieć z Alikiem. „Zagryź” porozdawał testy, a Alik pilnował, żeby nie ściągali, cały czas pies musiał być w stresie, bo ciągle mu w gardle gulgotało. Zgodnie z przewidywaniem ulali wszyscy. Zniesmaczona szefowa Szkolenia wyznaczyła im termin poprawki za dwa tygodnie( w drodze wyjątkowego wyjątku), a „Zagryź” kazał się pozamykać w pokojach, nigdzie nie wychodzić i wkuwać. Komenda będzie miała spokój przez dwa tygodnie…
Teraz, pod koniec dnia siedzimy jak basze w czyściutko odremontowanej sali odpraw, buzuje czajnik z kawą, w kącie „Łysy” leci z YouTube porządnego, starego rocka… na parkingu stoją zatankowane do pełna, wypucowane „Defendery” i ambulans…żyć, k…., nie umierać….
5 marca.
Alem się wkurzył, awantura była na całego. Z samego rana przyszedł szef CBŚ-u i mówi, że ma dyskretną realizację, dałbym mu ze trzech chłopaków i auto. Mówię chłopaków dam, auto też, ale co z paliwem. Na to gość zasuwa, że cała Policja wie, że mamy pełne baki, więc niech nie będę świnia. Pytam, skąd, k…., jak to skąd – z Internetowego Forum Policyjnego, jest wątek na 120 postów, że macie maszyny zatankowane do pełna. Alem się wk….wił. Siadłem do kłaptopa, wszedłem na Forum, rzeczywiście, któryś z naszych się pochwalił, że dostaliśmy paliwo, nick mi nic nie mówił, ale to nic. Zwołałem zaraz odprawę całego stanu i pytam grzecznie: „Który, k….”. Głucha cisza, po chwili wstał „Krótki” i mówi, że to on. No trudno się dziwić. „Krótki” jest fanem auta, jeździ jak niejaki Kubica – był kiedyś taki zawodnik Formuły 1, auta kocha, zawsze w nich coś tam dłubie, pucuje. Jak nam paliwo zabrali to chodził jak struty. Nie dziwota, że jak mamy pełno, to chłopakowi zwyczajnie odbiło, zwyczajnie się uchlał zapachem benzyny; nawet mówił mi któryś, że wczoraj „Krótki” głaskał maskę Defendera i coś do niego mówił. Pytam się: „czy rozumie co zrobił, teraz każdy będzie do nas przychodził, jak do przedsiębiorstwa taksówkowego. Na Forum se możesz pisać co chcesz, ale, k…., nie zdradzaj największych tajemnic”, co ja mam z tobą zrobić”. „Krótki” na to, że nie wytrzymał, kilka miesięcy nie jeździł, to musiał…. Co mam z nim zrobić? Mówię – „poślę cię do Cieplic, durniu, to sobie trochę odpoczniesz”. „Krótki” mało się nie rozpłakał, mówi: „szefie jak mamy paliwo to mi pan tego nie może zrobić, co ja zrobię bez auta”, wytarł nos zamkiem glocka, ślozy mu lecą…. a takem się cieszył naszym bogactwem, widocznie szczęścia nie daje…
Cóż miałem zrobić – wyznaczyłem „Krótkiego” i jeszcze dwóch chłopaków i szef CBŚ-u ich wtajemniczył, co jest grane. Mianowicie jest w mieście od wielu wielu lat na karcie stałego pobytu Wietnamczyk o intrygującym nazwisku: Pan Hui. Wiadomo, że od lat jest nieformalnym przywódcą Wietnamczyków, sam prowadzi kilka straganów na bazarze i chińsko-wietnamską knajpę (faktycznie, najlepsze w mieście żeberka po syczuańsku, a jakie krewetki w cieście sezamowym?, marzenie). Wietnamczycy ludzie spokojni, w nic się na ogół nie wdają, swoje sprawy załatwiają we własnym gronie, nikomu nie wadzą. Kilka dni temu z knajpy Pan Hui’a wypadło dwóch łysych, jeden z flakami na wierzchu, jakoś go pozszywali w szpitalu, ale zanim go zdążyli przesłuchać – zwiał. Pan Hui zniknął, ale jest namierzony. Szef CBŚ-u mówi, że ma pewność, że to była próba szantażu, czy wymuszenia forsy z Wietnamczyków, podobno Pan Hui ma rękę sprawną do maczety, która mu leży na biurku i której używa do temperowania ołówków, więc jak ktoś do niego przyszedł z „propozycją nie do odrzucenia”, to ją zdecydowanie odrzucił. Wietnamcy milczą, ale wiadomo, że jak się sprawa rozwinie to będą mówić, będzie można namierzyć sporą grupę wymuszaczy. Pan Hui na pewno się wywinie z racji obrony koniecznej.
Pojechali, załatwili, faktycznie wszystko się potwierdziło, za kilka dni już potężna realizacja, ale szef CBŚ-u obiecuje, że załatwi paliwo, to nam odda, pożyjemy, zobaczymy.
6 marca.
No, jakem przewidywał będą jaja z Urzędami Skarbowymi i to przez długie tygodnie. Zaraz tak koło 9.00 alarm bombowy z następnego Urzędu Skarbowego. Dziwny, bo najpierw przyszedł anonim z literek powycinanych z gazety. Autor miał grozić, że wytruje wszystkich jak karaluchy i coś tam dalej. Na parterze przy kiosku „Ruchu” znaleźli pokaźny pakunek owinięty w szary papier; coś tam strasznie cuchnie. Trzeba jechać. Pirotechnicy spakowali szpej do ambulansu, „Zagryź” gwizdnął na Alika, zabrałem się z nimi na wszelki słuczaj i pojechali, luksusowo, jak za dawnych lat. Na miejscu rzeczywiście spory, cuchnący niemożebnie pakunek. Na wszelki wypadek wezwałem po radiu Prewencję i urządziliśmy ewakuację budy, właściwie sporego wieżowca. Tylko Naczelniczka Urzędu nie dawała się wyewakuować, za to stale pętała się nam pod nogami. Alik patrzył na babę jak na coś obrzydliwego i stale mu w gardle gulgotało. Alik powąchał pakunek, skrzywił się niemiłosiernie, ale MW nie wystawił. Na wsiakij słuczaj „Zegarek” prześwietlił pakunek, stwierdzając, że w środku jest pakiet papieru, w nim wycięta podłużna dziura, a w niej nieduża butelka. Smród zaczął narastać, ale okazał się łatwo rozpoznawalny – kwas masłowy; znaliśmy go, bo w zeszłym roku była na to moda w liceach w okolicy matur. Delikatnie wywlekliśmy pakunek na parking, przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności przecięliśmy sznurki; w środku, między starymi gazetami, w wyciętej dziurze butelka zatkana korkiem, w który wetknięta była cieniutka rureczka, przez którą kapało to świństwo i nasączało papier. Smród bił pod niebiosa. Przyjechali kryminalistycy i zabezpieczyli draństwo.
Kolejny Urząd Skarbowy został uratowany. Naczelniczka aż się rozpływała w pochwałach i podziękowaniach, dała mi nawet swoją wizytówkę. A Alik dalej warczał na babę i z mordy mu było widać, że chętnie by przeszedł do działań zasadniczych.
Wyjaśniło się dopiero po powrocie. Jakem się rozbierał z kamizelki, wypadła ta wizytówka, czytam, nazwisko mi jakby znajome. Okazało się, że to żona naszego szefa BSW (ładną se, k…., spółkę założyli). Popatrzcie, jakie to mądre zwierzę, nawet na odległość, a jak człowieka wyczuje. Poszedłem do bufetu i przyniosłem Alikowi pączka, które uwielbia („Zagryź” nie widział); prawdziwa inteligencja powinna zawsze zostać nagrodzona….
Strasznie mi dały w d…. ostatnie dni; jadę na weekend na narty, trzeba powąchać marcowego słońca i śniegu….
9 marca.
Zmęczony, ale zadowolony. Narty fajne, tylko pogoda nie dopisała, cały czas prószył śnieżek, co na stoku nie przeszkadzało, za to droga koszmarna, cały czas w śnieżno – błotnej chlapie, zima znowu zaskoczyła drogowców, bo w końcu kto się spodziewa zimy na początku marca….
Koło 3 w nocy zadzwonił do mnie do domu Zastępca Kryminalnego i mówi, że jest poważna robota – trzeba zrobić wejście z drzwiami. Prosił, żebym natychmiast przyjechał, to omówimy jakiś plan. Cóż robić, pozbierałem się, odpaliłem auto i poprułem do Komendy. Opowieść była ciekawa: „Około północy na podjazd szpitala przyjechał terenowy pick-up, z którego dwóch dokładnie zabradziażonych gości wyciągnęło trzeciego, zlanego krwią i porzuciło nieprzytomnego pod drzwiami. Wówczas auto ruszyło; jadąc bardzo niepewnie potrąciło dwa samochody na parkingu i odjechało. Wszystko nagrał monitoring szpitala, są twarze i numery rejestracyjne. Porzuconym zajął się personel, facet był nieprzytomny, cuchnęło od niego gorzałą. Krocze miał owinięte przesiąkniętym krwią ręcznikiem. Dogadać się nim nie dało, tracił przytomność z upływu krwi. Już na stole operacyjnym po odwinięciu ręcznika okazało się, że za paskiem spodni z przodu tkwi pistolet. Wezwali Policję – pojechał dyżurny z Kryminalnego, wspólnie z lekarzem wycięli spodnie razem z pistoletem i koszulą. Wszystko wskazuje na to, że gość w stanie poważnie schlanym bawił się spluwą, którą włożył odbezpieczoną i z odciągniętym kurkiem za pasek portek. Broń wypaliła (pewnie przy jakimś nieostrożnym ruchu), a pocisk odstrzelił mu fajfusa. Po strzale pistolet przeładował, wtedy zamek wciągnął fałdę koszuli, zupełnie się zakleszczając. Kikutka mu jakoś załatali”.
Tu pokazał mi eksponat – starą tetetkę z kawałkiem koszuli flanelowej wkręconej w zamek. I dalej: „gość nie miał dokumentów, ale w kieszeni koszuli był rachunek z pralni z nazwiskiem i adresem. Sprawdziliśmy, karany za rozbój z przedłużeniem ręki, zaś trzej bracia za bójki i pobicia. Tych ludzi od dawna mieliśmy na oku, to czterech braci, dwa lata temu ich rodzice zginęli w wypadku, oni zaś odziedziczyli duże nowoczesne gospodarstwo ogrodnicze pod miastem (róże na eksport), które systematycznie doprowadzają do ruiny, już się kręci koło nich komornik. Posłałem tam ludzi i co za traf. Na obejściu stoi TIR porwany wczoraj na autostradzie. Facet wiózł z Francji koniaki, jak się zatrzymał na siusiu na przydrożnym parkingu – podjechał czarny pick-up, a czterech ludzi z zasłoniętymi mordami go sterroryzowało i przywiązało do drzewa. Tir zniknął, teraz stoi pod domem braci, obok poobtłukiwany Nissan. W domu świeci się światło na parterze, dobiega ryk muzyki, ale ruchu nie zaobserwowano. Do domu, nowoczesnej willi prowadzą jedne drzwi z tarasu od frontu, wejście przez okna niemożliwe, zakratowane. Mam tam pięciu ludzi i auto”.
No tak, mówię: „dawniej pijani kowboje strzelali sobie w stopę, nasi pijaczkowie są lepsi, walą w kuśkę”. Cóż robić, ściągnąłem chłopaków, przebrali się, zabraliśmy szpej i w drogę.
Na miejscu rzeczywiście nowoczesny dom, nawet okazała willa; dojazd od frontu otoczony pasem drzew – dobre miejsce do ukrycia aut. „Malutki” znalazł sobie dobre stanowisko w rozwidleniu starej lipy – wysunął karabin, mówi, że ma pokrycie ogniem na cały front. Wejście rzeczywiście możliwe tylko frontowymi drzwiami, „Dzięcioł” je obejrzał przez lornetkę i mruknął: „szefie źle, izraelskie, trzeba ostrzej”. Popatrzył jeszcze przez celownik karabinu „Malutkiego”, wyciągnął z torby co trzeba, flegmatycznie zrobił trzy kluchy plastiku, połączył lontem piorunującym w pajęczynkę, wetknął zapalnik i kabelki od detonatora. Przesmyrgnęli się przez otwartą bramę, wczołgali po schodach na taras – „Dzięcioł” założył „kluczyk” i cofnął się za winkiel tarasu, reszta przytuliła do ścian. Jebut!!!, wpadliśmy do środka. Był salon, wygasły ogień w kominku. Cała podłoga zasłana kartonami i pustymi butelkami po „Napoleonie”. Na kanapie leżał jeden, oczy miał otwarte jedno oko mu patrzyło w górę, drugie w dół, nosem puszczał bulki, do piersi miłośnie przyciśnięta butelka brandy. Obok na fotelu skłębiony do pozycji embrionalnej z mordą wetkniętą we własne, zarzygane kolana siedział drugi. Trzeci – chyba najtwardszy siedział przy stole, obie ręce mu zwisały, a pysk przytulił do pełnej kiepów popielniczki, jak do podusi. Obok w siedzeniu fotela ziała dziura i plamy krwi, wszystko wokół było poplamione krwią (nie dziwota, ten z odstrzelonym fajfusem musiał krwawić jak zarzynane prosię). Wyłączyłem wieżę, wreszcie cisza. Nad wszystkim unosił się opar tak gęsty, że odradziłem chłopakom palenie – mogło dojść do eksplozji. Faceci byli w stanie głębokiego, chirurgicznego uśpienia, można by było im nogi, albo inne wystające części ciała odrąbać, aniby zauważyli. Wzięliśmy chłopaków z Kryminalnego i przystąpiliśmy do zatrzymań. Każdego we czterech musieliśmy targać do aut, „dyntki” absolutne; najgorzej było poukładać ich w samochodach, stale coś wystawało i nie można było zamknąć drzwi. „Krótki”, który umie jeździć wszystkim, odpalił Tira i zostawiając chłopaków z Kryminalnego do dalszych czynności – popruliśmy do Komendy.
Tak to jest, nigdy nie miałem przekonania do kolorowych wódek.…
[cdn.]
Adam M. Rapicki