…z notatnika starego Psa

By | 3 września 2021

Mocne fundamenty

Pewnie nie wiecie, która z krakowskich dzielnic jest najbardziej oddana krakowskim tradycjom. Oczywiście – Krowodrza, wraz ze Zwierzyńcem. Tak, tak; nie Stare Miasto z Wawelem i Kościołem Mariackim, ani „Kaźmirz” z Esterką i Starą Bóżnicą, ale właśnie Krowodrza. Możecie mi wierzyć, jako żem rodowity krakauer (uwaga – korekta !). Tak, krakauer, a nie żaden tam krakus, krakowiak, krakowianin; czy co gorszego, właśnie z Krowodrzy. To właśnie tutaj przetrwało najwięcej zwyczajów, legend; nawet krakowski język, z tym charakterystycznym przyśpiewem… Jak się jedzie, no bo ja wiem, z „Zakopca”, pokona rondo na Matecznym, przestoi Konopnickiej i Aleje Trzech Wieszczów do Kleparza i manewruje między samochodami, by na tym komunikacyjnym nieporozumieniu skręcić w lewo – na pewno usłyszy się chrypliwy głos jakiegoś taksiarza, dobrotliwie pouczający: „jak jeeedzies, ty klaaarnecieee łysy!” Od razu można odsunąć szybę i odpysknąć „złotówie”: „Idze, idze, bajokuuuuu…!” i …ciepło się od razu na sercu robi, bo wiadomo, że dom blisko…

Trzeba wam wiedzieć, że na Krowodrzy powstały dwie wielkie tradycje krakowskie, osobliwie związane z budownictwem. Otóż bowiem, z dawien dawna, dzielnicę tę zamieszkiwały wielkie i sławne rody budowlańców, tworzące zręby tradycji tego szlachetnego zawodu. Jedną z nich był obyczaj, że gdy słońce zmierzało ku zachodowi majster rozgłośnie zapowiadał końcówkę dniówki, głosząc: „litr na winkiel i faaajerant” – stawiając zarazem flaszkę tego mobilizującego argumentu na cegłach; druga, że gdy zima nastała, tworząc naturalne przestoje w robocie – to krowoderscy muratorzy zajmowali się budowaniem …sławnych, a jakże! szopek krakowskich, kunsztownie z deszczułek, tektury i cynfolii, przepraszam! – sreberka – uczynionych. Wieki minęły i: popatrzcie – obie starożytne tradycje przetrwały: widział to kto kiedyś trzeźwego budowlańca, nie mówiąc o tym, że całe nasze budownictwo nie tylko w szopkę krakowską, ale nawet całą szopę się zamieniło…ku chwale krowoderskich majstrów.

Najpierw poszedł sklep z wódką na Miodowej. Włamanie prymitywne jak diabli – wywalona szyba, urwana kłódka, w środku „kaplica” – poszło chyba z kilkanaście transporterów z gorzałką – wyłącznie czystą. Reszta; gatunkowa – ocalała. Jakieś dwa tygodnie później „rozpruto” sklepik przy Placu Wolnica. Prymityw, jak poprzednio. Gorzej tylko, że ze środka poszło jeszcze więcej „wódeczki”. Tutaj sprawcy (ma się rozumieć – NN) rozgięli kraty. Na domiar złego, na podłodze był rozwalony transporter z gatunkową „Żubrówką” i oględziny w oparach wódki trwały godzinami; sklep, ma się rozumieć był zamknięty, (trzeba jeszcze doliczyć remanent i naprawę kraty) ku rozpaczy zgromadzonych wokół i żałośnie patrzących „kaźmirzowskich” kiziorów.

Jakiś czas później obrobiono kolejno: monopol przy Stradomiu, na Krakowskiej, na Starowiślnej, drugi na Miodowej itd. Wszystkie te włamania miały dwie wspólne, charakterystyczne cechy: wszystkie były w pobliżu Wisły i na wszystkich „leciały” znaczne ilości najzwyklejszej, czystej gorzały. Ilość skradzionej wódki była zresztą zastanawiająca. „Kaźmirzowskie” pijaczki, co prawda włamywały się, ale najczęściej było to walnięcie kamieniem w szybę i „rabunek” dwóch, trzech flaszek z wystawy. Zresztą, nawet najzagorzalsi pijaczkowie nie zdołaliby wlać w siebie takiej ilości „procentów” jaką NN (wciąż) sprawca, czy sprawcy inkasował za każdym razem. Poza tym najczęściej dawali się złapać bez większych technik operacyjnych, oczywiście w „bezpośrednim pościgu”, który polegał na zwiedzeniu kilku przyległych bram, gdzie to zawsze udawało się natknąć na sprawcę, smacznie śpiącego z (pustym) corpus delicti w ręku, lub najbliższym, obrzyganym, pobliżu.

Frustracja, ma się rozumieć, pełna; gorzej, że tzw. kierownictwo służbowe, sfrustrowane bardziej, niż Wydział Kryminalny, zaczęło w złośliwości swej nieprzebranej przebąkiwać o nieudolności detektywów, tudzież brzdąkać coś na temat premii, rzekomo porządnym gliniarzom nienależnej.

Najgorsze to, że praktycznie nie było się czego czepić. Agentura karmiona piwem i (przeraźliwie skromnym) funduszem operacyjnym milczała jak zaklęta, a przecież żaden prawowierny mieszkaniec „Kaźmirza” i Powiśla na pewno nie kryłby złodzieja wódki, zważywszy chociaż na fakt, że po każdym włamaniu źródełko wysychało na dni parę, potrzebnych na remanent i naprawy zniszczeń. Ponadto, żadna bussineswoman (czytaj – meliniara) nie notowała wzmożonych obrotów, a giełdowa cena trunków nie tylko nie malała, ale wręcz przeciwnie – rosła (prawo popytu i podaży).

Poza tym, nawet nie dało się zastosować głównej metody walki z przestępczością, zgodnie z aktualną modą zalecanej przez Komendę Główną, czyli „blokad dróg”. W Krakowie? Tu wszystkie drogi są zablokowane, permanentnie i skutecznie…

Tygodnie i miesiące mijały… i pewnie nic by ze śledztwa nie wyszło, gdyby nie szczęśliwy przypadek. Otóż, w środku nocy znudzony patrol zapuścił się w ciemne komysze ul. Felicjanek, natykając się na świeże ślady kolejnego włamania …oczywiście do sklepu z wódką. Noc była wyjątkowo ponura, od Wisły wiał lodowaty, przenikliwy wiatr. Na ulicy żywej duszy. To był atut. Przypozwano psa (z przewodnikiem) – obaj zgodnie podreptali w kierunku Wisły, przesmarowali bulwary, przekroczyli wjazd na most Dębnicki i po drugiej stronie jezdni pies poprowadził do sporej kępy krzaków, między pawilonem z, za przeproszeniem, „fast-foodem” i murem oporowym wału przeciwpowodziowego. Bingo! W krzakach, starannie zamaskowana i przykryta brezentową plandeką stała ogromna sterta transporterów z wódką, oczywiście czystą. Poczyniono zasadzkę. Chłopaki rozlokowali się po krzakach, inni „czytali gazetę”, trzęsąc się z zimna na ławeczce przystanku tramwajowego nieopodal, i tylko serca grzane nadzieją i miłościwie pieszczone niecierpliwymi dłońmi kolby sześciostrzałowców zachowywały jakie – takie ciepło. Mijały godziny. Późnym ranem zamarzających gliniarzy, uratowało otwarcie „fast-fooda”, gdzie można się było schować w cieple, niestety – za cenę spożycia specialite de la maison w postaci hamburgera „czysto wołowego”, przemyślnie uczynionego z rozmoczonej bułki i wołowego mięsa, co do którego zdania były podzielone – czy przed zarżnięciem wołowina ta miauczała, czy szczekała. Mijała godzina za godziną…

Wreszcie, dobrze koło południa, na trawnik wjechał w całej okazałości traktor przystosowany do wleczenia za sobą wiejskiego wozu na gumowych kołach. Kierowca – noszący się „z waszecia” mężczyzna w średnim wieku, spokojnie …jął ładować na wóz „naszą” wódkę. Był nasz! Razem z wódką, traktorem, wozem i plandeką! Całość z należytym pietyzmem odtransportowano do Komisariatu na Szeroką – traktor z wozem pojechał na parking do Wojewódzkiej, zaś główny bohater poddany został przesłuchaniom.

Początkowo, indagowany milczał, wreszcie… opowiedział, jak było. A było tak. Gość miał spore gospodarstwo, niedaleko Myślenic. Przez lata inwestował w stajnie, stodoły, maszyny rolnicze i inwentarz, mieszkając w drewnianej chatynce, krytej przegniłym gontem. Gdy doszło do tego, że nawet jego świnie mieszkały w lepszych warunkach – podjął się trudu budowy nowego domu. Zaoszczędził sporo forsy, trochę pożyczyli krewni, na resztę wziął kredyt bankowy. Zakupił materiały, uzyskał pozwolenie na budowę i rozpoczął inwestycję. Początkowo szło mu nieźle – budował sam, jednak „łupło” go w krzyżach i musiał nająć ekipę budowlaną. Murarze byli nieźli, robota paliła im się w rękach, jednak facet nie przewidział czegoś w preliminarzu budżetowym budowy. Chłopcy znali znakomicie krakowskie tradycje budowlane i z uporem maniaka upominali się o realizację zasady: „litr na winkiel i faaajerant”. Gorzej, że tradycję twórczo rozwijali – litr to najwyżej był na głowę, a nie na brygadę. Sęk w tym, iż nieszczęsny inwestor forsy nie miał, groziło, że nastąpi przestój na budowie. Musiał się jakoś ratować: Sklep na Miodowej poszedł na podmurówkę, na Placu Wolnica na wylewkę parteru, na Krakowskiej na piętro, na Stradomiu na strop, na Starowiślnej na dach, drugi na Miodowej na ogrodzenie. Ostatni w kolejce, ten na Felicjanek był przeznaczony na chodniczki z kostki i podjazd do garażu… Ponoć sam nawet maleńkiego kieliszeczka z tego nie wypił, wszystko dla inwestycji… chlipał w rozpaczy…

Skądinąd i tak szczęście, że facet nie zamierzał budować wieżowca…

podinsp. w stanie spoczynku Adam M. Rapicki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.