Jak Kuba Marynarz rodaków wyświęcał…
Czyż można nie kochać oszustów, tych oszustów klasycznych, zwanych w przestępczej gwarze farmazonami? Musi się ich kochać, boć przecie wzbudzanie sympatii jest kwintesencją ich „pracy”. Pospolity złodziej kradnie jakąś rzecz, bandyta wali człowieka w łeb i zabiera mu portfel przemocą, a oszust? – oszust siłą swego przekonywania doprowadza człowieka do tego, że sam wyjmuje portfel, a z niego pieniądze, wręcza je i jest zachwycony, tudzież święcie przekonany, że zrobił na tym doskonały interes, ba! – „naciął” swojego partnera; wszystko w atmosferze uśmiechu i życzliwości. Więc czy można nie kochać oszustów?
Do legend przeszły wyczyny kilku z nich, zwłaszcza niejakiego Jana Cynjana, operującego w okolicach warszawskiego, przedwojennego Kiercelaka. Dzielny ten człowiek, ni mniej, ni więcej tylko …sprzedał Kolumnę Zygmunta (kamieniarzowi, do rozbiórki i przeróbki na nagrobki), innym zaś razem tramwaj …na chodzie, wraz z motorniczym i konduktorem!
Nie wierzycie? Działo się to w tym samym mniej więcej czasie, gdy w Paryżu udało się dwóm oszustom sprzedać, i to dwukrotnie …wieżę Eiffla. Bomba!
Polskim geniuszem, już w latach sześćdziesiątych był Jacek Śliwa, vel dr inż. Jacek Silbernstain. Onże lubił wyższe sfery, więc …po prostu mianował się Konsulem Generalnym Austrii. W tym celu (we Wrocławiu) wynajął gustowną willę, czarnego mercedesa (z kierowcą), Telekomunikacja (jeszcze wtedy nie S.A.) pospiesznie zakładała mu telefony, emaliernia gustowną tablicę na bramie; nawet bezpieka otoczyła „placówkę” stosowną „opieką”! Mając już bazę i odpowiednią oprawę, „konsul” wyszukiwał ludzi, którym w czasie okupacji zdarzyło się uratować Żyda, przedstawiał się jako jego syn i – oczywiście w najgłębszej tajemnicy – z pięknym akcentem opowiadał: „Tatuś umarł, ale on by chciał coś zostawić, swój zbawca. Nie jest tego dużo, tatuś był biedny, jest tego tylko 25 tysięcy dolary…” Następnie załatwiali przelew bankowy, a w międzyczasie …pożyczał pieniądze, oczywiście tylko do czasu nadejścia przekazu z Austrii…
Powstał z tego zresztą film – znakomita rola Piotra Fronczewskiego…chociaż, w niczym nie uchybiając – oryginał był jeszcze bardziej przekonywujący.
Los zetknął mnie niegdyś z oszustem cudownym, którego wspominam dzisiaj z najgłębszą sympatią. Co, że go zamknąłem – taki mój zawód, ale co się uśmiałem – to moje. Renard B. – zwany był w pewnych kręgach Kubą – Marynarzem. Może przez to, że pochodził z Pomorza, może przez to, że często się za marynarza, przepraszam – oficera marynarki podawał. Miał zresztą inne „legendy”, często uchodził za duchownego, lub osobę związaną z kościołem (np. był przedstawicielem Watykanu do akcji charytatywnej – ciężka forsa). W pamiętnym lecie 1980 r. urzędował w Szczecinie ni mniej, ni więcej, ale jako „członek delegacji rządowej do rozmów ze strajkującymi robotnikami Wybrzeża”!
Trzeba było go widzieć – wysoki, postawny, przystojny, ze wspaniałą bujną czupryną, zawsze nienagannie ubrany. Ostre, wyraziste rysy twarzy z bystrymi oczami i uśmiechem znamionującym niebagatelne poczucie humoru, skądinąd towarzyszące nieprawdopodobnej inteligencji…
Kuba strzelił kilka genialnych numerów, które weszły do annałów polskiej kryminalistyki.
Jednym z najładniejszych był „numer na sutannę”. Kiedyś wygrał w karty kupon wysokogatunkowej wełnianej krepy, takiej, z której szyje się sutanny. Ktoś inny by to albo sprzedał, albo uszył sobie ubranie – ale Kuba zrobił z tego przedsiębiorstwo. Najpierw kazał uszyć dwie sutanny – jedną na 150 centymetrowego liliputa, drugą na dwumetrowego „byka”. Do tego sporządził sobie coś w rodzaju żurnalu, zawierającego fasony sutann, próbki tkanin, obciągane guziczki itd. Uzupełnienie firmy stanowiły – powielana karta rozmiaro-wzrostów, pieczątki, kwitariusz i numer telefonu (kuzyna), jako też skrytka pocztowa. Tak zaopatrzony wędrował po całej Polsce, od plebanii do plebanii i zbierał zamówienia. Po wyborze przez księdza fasonu sutanny, dokonywał pomiarów i pobierał zaliczkę (bardzo zresztą symboliczną), oczywiście pozostawiając srodze opieczętowany kwit. Sobie notował tylko, czy ksiądz był duży, czy mały. Po kilkunastu dniach nadchodziła przesyłka „za zaliczeniem pocztowym”. Tu był główny „haczyk” – za taką przesyłkę najpierw się płaci, a dopiero później dostaje do ręki. Już rozumiecie – sutanna nie pasowała. Nieszczęsny księżulo dzwonił, dowiadując się, że nastąpiła pomyłka w pakowaniu. Proszono go o odesłanie przesyłki, to za parę dni dostanie prawidłową… Dwoma sutannami Kuba obskoczył z osiemdziesiąt plebanii…
Innym razem ta jednoosobowa spółka z nieograniczoną nieodpowiedzialnością rozpoczęła „działalność misyjną”. Było to po którejś wizycie Papieża. Kuba, nobliwie odziany w elegancki, czarny garnitur, takiż golf i lakierki wędrował od odpustu do odpustu po wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej i sprzedawał; nie, nie sprzedawał, obdarowywał wiernych „wodą święconą poświęconą przez Papieża”. Woda święcona znajdowała się w aptecznych buteleczkach, zakorkowanych, a korek był pokryty lakiem z odciskiem skomplikowanej pieczęci. Etykieta zawierała wszelkie, możliwe atesty. Buteleczki stały na straganie, obok różańce, krzyżyki i święte obrazki. Tego daru Kuba nie sprzedawał – on go rozdawał! Tyle, że gdy go pytano o cenę – z poważną miną odpowiadał „co łaska” – dyskretnie wskazując na opieczętowaną (a jakże!) puszkę „na działalność misyjną”. Jak mi przedstawił biznesplan – włosy mi się zjeżyły: „Rozumiesz pan, panie inspektorze, buteleczki miałem w hurcie po 10 groszy, koreczki nie kosztowały więcej jak 2 grosze, etykietki zrobił mi kumpel za pół litra, o laku nie ma co mówić. Pieczątki na laku pochodziły od jakiejś znalezionej monety, rozumiesz pan, a ile kosztowała woda z kranu? Ma się rozumieć naród jest religijny – do puszki na wezwanie „co łaska” nikt nie wrzucał mniej, niż stówę. Nawet puszka nie była droga – zrobiłem ją z takiej po ogórkach, ogóreczki ma się rozumieć, wypotrzebowaliśmy z kuzynem na zagrychę…”
Ale skąd marynarz? To był ulubiony „greps” Kuby. Meldował się w doskonałym hotelu, a wieczorem elegancko odziany w czarny, lub granatowy (zawsze dwurzędowy) garnitur i rozpoczynał bal w hotelowej restauracji z dansingiem. Błyskotliwy, pełen humoru, jako oficer marynarki po długim, bardzo długim rejsie zażywał relaksu. Tańczył, stawiał wytworne trunki – w krótkim czasie stawał się duszą towarzystwa. Po kilku godzinach bal się kończył – przychodziło do płacenia rachunku. Kuba wyciągał portfel i tak jakoś …zawsze mu brakowało złotówek. Nie zrażony tym wyciągał plik dolarów, próbując ostentacyjnie wcisnąć je kelnerowi, czy barmanowi …im jakoś tak „przy ludziach” nie wypadało, więc Kuba głośno wołał: może ktoś pomoże, kupi trochę zielonych, bo przy tej biurokracji… Pewnie, że ktoś pomagał marynarzowi w potrzebie. Ma się rozumieć Kuba sprzedawał „zielone” poniżej ceny rynkowej. Zawsze wywoływało to dyskretne pytanie: „nie masz pan tego więcej ? a ile pan chcesz – tysiąc, dwa, pięć ? …” Z delikwentem umawiał się na drugi dzień na kawę, w hotelowej kawiarni. Tu – oczywiście dyskretnie, pod stołem panowie wymieniali dolary na złotówki. Klient dostawał gruby plik dolarów, oczywiście, że prawdziwych, najprawdziwszych – tyle, że z dołu i góry były setki, a w środku jedynki, czasem dwójki… Tylko kiedyś – co wspominał z goryczą były piątki, bo „cholera w takim dużym mieście w żadnym kantorze mniejszych nie było”… Później Kuba na chwilę przepraszał (często wcześniej pytając kelnera o toaletę), zostawiając na stoliku gorącą kawę, papierosy, zapalniczkę. W tak zwanym międzyczasie służba hotelowa odnosiła Kubie walizki (bardzo wytworne) do taksówki, rachunek już był uregulowany, Kuba wsiadał i …jechał do następnego miasta, do następnego wytwornego hotelu. Ten hotel w Krakowie, w którym wpadł był, o ile pamiętam dziewięćdziesiąty któryś w serii.
Odsiedział? No pewne, ale nic to, w Polsce jest jeszcze wiele hoteli, gdzie jeszcze nie widzieli Kuby Marynarza, a może wymyślił coś nowego… Teraz niezłe przeklęty robi się w polityce, co prawda na liście ojców narodu Kuby jeszcze nie widziałem, ale… przy jego manierach i prezencji… Nie, pewnie by się tam zmarnował…
podinsp. w stanie spoczynku Adam M. Rapicki