Refleksja bardzo osobista.
Dokładnie 80 lat temu istniejący Związek Walki Zbrojnej został decyzją rządu emigracyjnego przekształcony w Armię Krajową – oficjalne siły zbrojne władz polskich na uchodźstwie. AK stała się największą organizacją wojskową Polski podziemnej.
W innych krajach również istniały podziemne organizacje zbrojne, aczkolwiek podzielone na mniejsze, zgodnie z orientacją polityczną twórców. Niektóre nader silne, a co ważniejsze – skuteczne. W końcu to lewicowa partyzantka Tity praktycznie wyzwoliła Jugosławię, okupowaną pospołu przez Niemców i Włochów. Sukcesem zakończyło się powstanie paryskie, dzięki czemu gen. Leclerc, wspomagany przez wojska amerykańskie mógł oficjalnie przejąć władzę w stolicy Francji. Podobnie sukcesem zakończyło się powstanie praskie. Również partyzantka grecka (o orientacji lewicowej i królewskiej) czynnie przyczyniły się do oswobodzenia Grecji.
Tragedią utopioną we krwi zakończyło się Powstanie Słowackie, mimo że ostro popierane przez nacierającą armię ZSRR.
Armia Krajowa prowadziła skuteczną walkę partyzancką na terenie całego kraju. Niestety tragiczna w skutkach okazała się, wręcz samobójcza, decyzja o wybuchu Powstania Warszawskiego. Poległo zamordowane miasto i ok. 200 tys. jej mieszkańców.
Z AK mam wątek osobisty. Pochodzę (rodzinnie) z Warszawy, a praktycznie cała moja rodzina była zaangażowana w podziemie.
Ale najbardziej osobiście jestem związany z losem mojego ojca.
Pochodził z mieszanej rodziny polsko – niemieckiej (to jeszcze pokłosie Powstania Styczniowego, w którym pradziadek najpierw stracił nogę, później dwór, ziemię i długi zwiewając przed możliwością wycieczki na Syberię – osiadł w Niemczech, tam urodził się mój dziadek i ojciec oraz jego bracia. Mieszana rodzina wróciła do Polski w 1918 r. Ojciec skończył elitarną szkołę techniczną Wawelberga i Rotwanda, zostając inżynierem samochodowym. Wstąpił do armii, jako czołgista. W czasie kampanii wrześniowej jego pododdział tankietek rozpoznawczych został przydzielony do oddziału dowodzonego przez płk. Roweckiego. Pułkownik Rowecki po klęsce wrześniowej nie poddał oddziału, nakazując kadrze indywidualne przedzieranie się do Warszawy, gdzie sam też dotarł, przystępując do tworzenia organizacji ZWZ. Ojcu też się udało. Dostał przydział do Dywersji, a już po utworzeniu AK stopień porucznika (Rowecki, mianowany generałem przybrał pseudonim Grot). Głównym zadaniem organizacyjnym ojca było „organizowanie” samochodów dla Dywersji AK. Składali je w warsztacie samochodowym z różnych wraków i rozbitków, ściąganych z całej Polski. W pierwszej fazie działań Dywersja AK była nastawiona na likwidację konfidentów gestapo, a później na organizowanie zamachów na wyższych funkcjonariuszy niemieckich. Ojciec, jako doskonały kierowca, a przy okazji znakomity strzelec w takich działaniach – jako zakapior – uczestniczył.
W 1943 r,. w czasie akcji ulicznej został ciężko ranny. Niemiecka kula zniosła mu kawałek pokrywy czaszki, odsłaniając mózg. Nie umarł na miejscu. Niemcy zapakowali go do szpitala, oczywiście pod dozorem. Stamtąd kolegom z AK udało się starego wykraść i (nieprzytomnego) na tendrze lokomotywy wywieźć do Poronina, a stamtąd góralską furką do zagubionej w górach i lasach wioseczki Nowe Bystre. Tam przyjechał z Warszawy lekarz – neurochirurg, który go zoperował. Rodzinna legenda głosi, że głowa została załatana srebrną płytką, wykonaną na takim kowadełku do kucia kosy z przedwojennej, srebrnej 5 złotówki (z Piłsudskim). Ojciec przez lata chwalił się, że ma Piłsudskiego w głowie. Do końca wojny tam się leczył i ukrywał. Zaprzyjaźnił się z tymi Góralami (później przez lata jeździliśmy tam na wakacje).
Po wyzwoleniu Podhala ojcu trochę pieszo, trochę przygodnymi środkami lokomocji udało się dotrzeć do Krakowa, a tu – jako kombatant – dostał przydział na mieszkanie w odebranym szkopom eleganckim osiedlu. Zaczął też ściągać ocalałych członków rodziny Spróbował następnie wrócić do Warszawy, gdzie pod miastem uruchomił warsztat samochodowy. W Warszawie nie wytrzymał – jego koledzy i przyjaciele polegli w Powstaniu, więc wrócił do Krakowa, gdzie został szefem transportu dużej firmy. Tu ja przyszedłem na świat, a mama zaczęła studia muzyczne, po kilku latach została śpiewaczką operową, a nasze – eleganckie – mieszkanie mekką elity intelektualnej Krakowa.
Kilka lat później, pod koniec ’54 r. wojna jeszcze raz się odezwała – UB zamknęło ojca (za AK). Przesiedział rok i wyszedł bez konsekwencji; nawet nie skarżył się, że go bardzo maltretowali. Był to już koniec UB. Później dalej pracował aż do emerytury w dużej firmie transportowej. Mimo ciężkiej rany – żył długo, umarł w 92 r.
Takie losy jednej z milionów jednostek ludzkich, zaplątanych w kataklizm wojenny. Na dobrą sprawę, dzisiaj przedmiot jakiejś literatury kombatancko – wspomnieniowej, gdyby nie późniejsze fakty.
Jak pisałem, urodziłem się w Krakowie. Tutaj ukończyłem elitarne Technikum Mechaniczne im. Szczepana Humberta (z woli rodziców), jednak po maturze sprzeciwiłem się rodzinnej tradycji i poszedłem na studia prawnicze na UJ. W czasie zajęć z kryminalistyki u prof. Hanauska okazało się, że moja wiedza techniczno – przyrodnicza oraz logika matematyczna dają mi ogromne fory, więc już się tej specjalności poświeciłem aż po pracę magisterską. Po studiach powołano mnie do dywizji powietrzno – desantowej, jako instruktora alpinizmu, odbyłem też częściowe przeszkolenie jako kandydat na komandosa. Chcieli mnie zatrzymać, ale kryminalistyka zwyciężyła i na początku ’73 r. trafiłem do milicji kryminalnej, od razu do sekcji przestępstw przeciwko życiu i zdrowiu. Miałem ogromną wiedzę werbalną – kryminalistyczną, ale ziobro doświadczenia. Dostałem się pod opiekę starego, kryminalnego repa, który – co prawda – ze słowem pisanym miał słabe doświadczenie, ale ulicę znal na wyrywki. Dzisiaj starego wspominam z sentymentem. On mnie nauczył ulicy, stałem się prawdziwym, ulicznym psem. Na jesieni zrealizowałem pierwsze zabójstwo, w grudniu drugie. W nowym roku wylądowałem już w Komendzie Wojewódzkiej i …tak poszło. Trup za trupem, zabójstwo za zabójstwem. Robiłem przeważnie takie sprawy priorytetowe, z „pierwszych stron gazet”
W latach ’80 szczęście mnie opuściło, doznałem (nie w służbie) ciężkiej kontuzji kręgosłupa i na czas długiego leczenia musiałem poszukać sobie lżejszej pracy. I tak zostałem etatowym rzecznikiem prasowym Komendy Wojewódzkiej. Na kanwie sporej popularności (głównie dzięki TV), jaką osiągnąłem w Krakowie – zostałem radnym.
Otrzymałem zadanie: „ocena realizacji programu wyborczego” – czyli inwestycji i remontów..Oczywiście realizując, często korzystałem z pomocy mediów.. Po dwóch takich materiałach TV (interwencyjnych) w Krakowie posypały się głowy. Wywołało to ripostę KW PZPR, gdzie przyczepiono mi łatkę „rozrabiacza, szkalującego dobre imię partii”. Przez szefa SB nakazano mi zamknąć pysk. Nieszczęśliwie dla mnie, akurat Komendant zachorował, a jego obowiązki przejął szef SB. Postawiłem się – raz, że SB nie podlegałem, a dwa, że funkcja radnego w ogóle była poza firmą. Zaczął się dla mnie okres krytyczny – byłem postponowany na wszelkie możliwe sposoby. Tu ciekawostka – jak się już do mnie nie mogli inaczej przyp…ć , to „wykryto”, że podpisuję się: Adam M. Rapicki. Kilku z Wydziału III dostało polecenie zbadania co znaczy to „M” przed nazwiskiem i czy nie mam jakichś złowrogich korzeni. Nota bene, „korzenie” mam, ale tego nie odkryli. Żałosne! Nie mogli mi – dodatkowo – wybaczyć, że w tym czasie dostałem nagrodę państwową za publicystykę społeczno – prawną.
Pod koniec ’85 r. mianowano nowego komendanta – gen. Grubę. Oczywiście otrzymał on sążnisty raport, jaka to ze mnie niepokorna świnia. Jednym z głównych zarzutów było, że często chodzę w dżinsach i noszę kowbojskie buty!
Gruba – z przerażeniem – odkrył, że w Krakowie nie było wydziału polityczno – wychowawczego (staremu Komendantowi to ustrojstwo było potrzebne, jak dziura w moście). Nakazano natychmiastowe uzupełnienie tego „braku”. Dało to okazję, żeby mnie spacyfikować. Bez mojej wiedzy i zgody. W dodatku z datą wsteczną. Wezwany do kadr odmówiłem podpisania rozkazu personalnego i przejścia, zagrożono mi dyscyplinarką. Powiadomiłem mojego naczelnika – Tosiu też był zbulwersowany, ale – na moją prośbę – dał mi zaległy urlop. Załadowałem narty i niezbędne rzeczy i godzinę późnej byłem w Zakopanem (wtedy nie było jeszcze fotoradarów), gdzie się starannie „ukryłem” w domu wczasowym MSW „Dafne” (zakładałem – słusznie – że tam mnie tajnos agentos nie znajdą, mimo że od żony wiem, iż próbowali).
Do pracy wróciłem 20 stycznia ’86 i wtedy zostałem oficjalnie odwołany w funkcji rzecznika. 24 stycznia wystąpiłem z partii, a w dniu następnym złożyłem raport o zwolnienie do cywila. W lutym mianowano nowego rzecznika, któremu przekazałem dokumenty, urządzony i wyposażony gabinet, udzieliłem instruktażu oraz przedstawiłem współpracującym dziennikarzom. Sam na jakiś czas przeniosłem się do radcy prawnego, który potrzebował pomocy. W kwietniu przeszedłem na L-4, na którym pozostawałem do zwolnienia w połowie maja.
W cywilu próbowałem się zaczepić w dziennikarstwie, ale załatwili mi „zapis” cenzury na nazwisko, więc wyjechałem z Krakowa i pracowałem przy budowie zapory w Czorsztynie. Gdy żona złapała kontrakt zagraniczny – wróciłem do Krakowa, by zająć się dziećmi. Były to już inne czasy. Premierem został Rakowski, a ministrem gospodarki Wilczek. Ruszyła prywatna przedsiębiorczość. Zostałem udziałowcem niezłej spółki, jednocześnie wróciłem do pisania – byłem felietonistą miesięcznika |”Detektyw”.
Wiosną ’90 r. dostałem telefon z kadr z Komendy. Proponowano mi honorowy powrót, już do policji, przy zastosowaniu przepisów o „represjonowanych”.politycznie. Miałem cholerne „myślenice”, ale w końcu kryminalistyka wygrała. Dostałem komisyjną decyzję o przywróceniu do służby, z zaliczeniem okresu „nieczynnego” do wysługi emerytalnej..Proponowano mi różne funkcje kierownicze, ale wybrałem powrót do zabójstw. Powrót miałem spektakularny. 16 maja ’90 r. wjechałem samochodem (jeszcze nielegalnie, bo nie miałem legitymacji) na teren Komendy, zaparkowałem pod oknem Komendanta i wstąpiłem do kadr po odbiór legitymacji. Następnie poszedłem do Wydziału, gdzie uroczyście – jako syna marnotrawnego – powitał mnie Władzio – Naczelnik:”gdzie się, k….a, szlajasz. Trup, k….a, leży i, k….a, czeka, a robić, k….a, nie ma komu”. I tak „uzbrojony” w nowiutką legitymację i prywatny pistolet gazowy – pojechałem na pierwsze zabójstwo (nota bene, niezła jatka). I tak już dalej poszło, trup za trupem, sprawa za sprawą.
Jakiś czas później przeniesiono mnie do Inspektoratu, gdzie dostałem w nadzór policję kryminalną województwa, później pojechałem na staż do Anglii, gdzie pracowałem w Królewskim Inspektoracie Policji. Zostałem jednym z grupy osobistych doradców – ekspertów Gen. Papały, przygotowując założenia gruntownej reformy policji. Pomagali nam Anglicy (w ramach przygotowań do Unii Europejskiej) – pracowałem w takim mieszanym zespole know how. Po spuszczeniu „po brzytwie” Papały (jedno z pierwszych „osiągnięć” premiera Buzka) – jeszcze pracowałem w odrębnej komisji ds. reformy, byłem ekspertem sejmowym, wszystko padło, więc wróciłem do Krakowa, gdzie jeszcze budowałem nowy wydział. W ’99 r. mając pełną wysługę, a i zdrowie zaczęło mi się sypać – odszedłem na emeryturę.
W 2009 r. zostałem zaczepiony przez pierwszą ustawę dezubekizacyjną. Zaliczono mi 5 i pół mies. niepodjętej pracy w polityczno -wychowawczym. Z emki mi nic nie zabrali (mam 33 letnią wysługę), ale „zas…li” papiery. Wytoczyłem proces odwoławczy – tylko o zasadę prawną. Proces wygrałem – ZER musiał zmienić decyzję i zapłacić koszty. Okazało się, że IPN złamał w „informacji” przepisy ustawy lustracyjnej. Oczywiście „dorobiłem się” też stosownego wpisu w katalogu IPN.
W 2017 r. wytoczyłem proces autolustracyjny, który wygrałem w obu instancjach. Sądy obu instancji zgodnie stwierdziły, że w polityczno – wychowawczym nie pracowałem, a twierdzenia IPN są kłamliwe. Sąd Apelacyjny nazwał moją sytuację nader dosadnie” „rażącą niesprawiedliwość”. Kilka miesięcy później dostałem decyzję odbierającą mi 2/3 emerytury i całość renty inwalidzkiej (przyznanej za schorzenia powstałe po czerwcu 1990 r.). Proces odwoławczy trwa już 4 i pół roku. Wygrałem w I instancji, sprawa w SA w Krakowie.
W trakcie procesu autolustracyjnego IPN dostarczył dwa tomy dokumentów, mających świadczyć, jak to ze mnie przez 5 miesięcy była świnia. Otóż w tych papierach znalazłem szereg ciekawych „kwiatków”. Przede wszystkim, dokumenty dotyczące mojego ojca, niewątpliwie pochodzące z mojej teczki personalnej, a dotyczące sprawdzeń członków rodziny w trakcie aplikacji do MO.. Dokumenty były w oryginale (nawet nie kserokopie), między innymi karty E-15, wywiad dzielnicowego itp.
Dokumenty personalne funkcjonariusza należą do „dokumentacji wrażliwej”, objętej pełną ochroną tajemnicy. Na teczkach personalnych był nadruk: „Tajne, spec. znaczenia, po wypełnieniu z gmachu nie wynosić”. Tymczasem, kierownictwo KWP w Krakowie, lekką rączką, w myśl zasady: „wszystko na sprzedaż” udostępniło je cywilnej instytucji. W dodatku chodziło o dokumenty dot. członków rodziny. Złożyłem skargę, nawet dostałem odpowiedź,w której „poradzono mi”, bym spadał na drzewo.
Uważam to za jeden z większych skandali ostatnich lat. Powinnością i honorem oficera (policjanta, żołnierza – jestem i jednym i drugim) jest dbałość o interes podwładnych. Tu musi być pełne zaufanie, obejmujące między innymi dochowanie tajemnicy.
Polska nie dość, że okradła swoich funkcjonariuszy, czy żołnierzy, to jeszcze spostponowała ich honor i rozdeptała zaufanie.
Stary już jestem i blisko mi do udania się do krainy wiecznych łowów. Mam tylko nadzieję, że dożyję jeszcze, gdy „historycy” z IPN i „oficerowie” niegodni gwiazdek – wylądują tam, gdzie ich miejsce – na śmietniku historii.
Sprawa toczy się jeszcze w innym sądzie – wyrok blisko, napiszę. Teraz tylko jeden „kwiatek”. W katalogu IPN figuruję jako st. insp. pol-wych – rzecznik prasowy od 1.12.85 do 15.05.86. Za to mi ukradziono emeryturę. Natomiast Andrzej – mój następca na funkcji rzecznika od lutego ’86 też stracił emeryturę. Wynika z tego, że ZER pospołu z IPN trafił „dubleta”. Zaiste, cóż za fart!
Adam M. Rapicki
Na zdjęciu – porucznik Armii Krajowej – Antoni Rapicki