10 marca.
Pomyślałem sobie, że zrobimy spokojny dzień, w końcu należy nam się odpoczynek po kuśkowej aferze, ale los zawsze wbrew. Z samego rana przyszedł do mnie „Mruczek” i raportuje: „szefie jest, k…, źle. Będziemy mieli kontrol z Inspektoratu po linii oszczędności. Wybierają się do nas koło południa”. Nawet drania nie pytałem skąd to wie. „Mruczek” to as, wszystkiego się dowie. To facet przystojny jak młody bóg, brunet, lekko siwiejący, kindziorkowany, oczy niebieskie, na brodzie zawsze błękitny połysk po goleniu. Przystojny jak cholera, baby za nim szaleją, dzięki czemu wie wszystko. To naprawdę nasze ucho i oko, co ja bym bez niego zrobił?
No to zwołałem odprawę i rozdzieliłem zadania. Poodłączaliśmy po jednej świetlówce z lamp, na moim biurku (a mam ciemny pokój, drzewa zasłaniają) ustawiliśmy sztormową lampę, chłopaki dostali po świeczce na pokój, lichtarzyki, przeważnie z łusek od granatnika dawno były przygotowane. Następnie przystąpiliśmy do preparowania telefonów. Na każdym założyło się plombę z plasteliny i sznurka między korpusem, a słuchawką. Cały dorobek z egzaminów przenieśliśmy do magazynu na broń i przykryliśmy plandeką, rolkę w kiblu zamieniliśmy na pakiet „ekologicznego papieru z recyklingu”, kostkę zapachową się schowało do szafy z amunicją. Alik cały czas siedział pod zamkiem szyfrowym i pilnował.
Koło 11-tej zrobiłem inspekcję – wyglądało, że wszystko gotowe. Ustaliłem jeszcze z „Zagryziem” co zrobimy z Alikiem, który na Inspektorat reaguje alergicznie, tak jak na BSW. „Zagryź” pokazał mi co przygotował. W magazynie MW podesłał karimatę i koc Alika, obok micha z wodą, a w drugiej kostka …trotylu, i mówi, że jest gotów, a co dalej to zobaczę. No to czekamy.
Rzeczywiście koło południa najpierw Alik zaczął gulgotać – „Zagryź” go zaraz odprowadził do magazynu MW, później dzwonek. Przyszli – trzech facetów o wyrazach twarzy sympatycznych jak pluton egzekucyjny i sekretarka z librą papieru. Jeden był z Warszawy.
Zaprosiłem do siebie, zaproponowałem kawę, łaskawie się zgodzili, więc wysłałem kogoś do bufetu po tę ich mokkę, dostałem do zapoznania plan kontroli. Czytanie zajęło mi z godzinę, w końcu było tego ze 120 kartek (planu kontroli oszczędności!), podpisałem, w międzyczasie zjedli tę „kawę” i rozpoczęła się kontrol. Ten z Warszawy wpadł w euforię jak zobaczył zaplombowane telefony. Mówi: „to genialne rozwiązanie, nikt niepowołany nawet nie tknie słuchawki, rozpropaguję to w całym kraju”. Sprawdzili światła, zajrzeli do kibla, do pokoi chłopaków, którzy akurat byli zajęci przy świeczkach czyszczeniem broni, tylko „Malutki” ostrzył swój nóż – „Małego Fairbana”, co go dostał w Afganie od angielskiego komandosa. „Malutki” siedział w podkoszulku, na bicepsach ruszały się tatuaże, szrama na mordzie się uśmiechała, a on siedział spokojnie i kawałkiem starego pasa wecował „fairbana”. Na końcu poszli do magazynu broni, nie zwrócili uwagi na plandekę, powiedziałem, że tam jest moździerz, a na koniec do magazynu MW, gdzie urzędował „Zagryź” z Alikiem. Tego się najbardziej bałem, ale spoko. Alik, co prawda zagulgotał, ale siedział spokojnie przy misce z trotylem. „Zagryź” potrafi porozumiewać się z Alikiem ruchami ręki, albo wydając takie dziwne ni to świśnięcia, ni to syczenia. Ruszył palcami, a Alik złapał w pysk tę kostkę trotylu, podrzucił i złapał ponownie. „Zagryź” mówi, „grzeczny piesek, tylko nie upuść, bo nas będą łyżeczkami ze ścian zbierać” i znowu ten ruch palcami. Alik znowu podrzucił kostkę i złapał… Trzeba było widzieć, jak dostojna komisja zdupcała, mało se nóg nie połamali. Zaprosiłem ich do mnie, spisaliśmy protokół kontroli, ten ze stolycy dalej był entuzjastycznie nastawiony do plomb na telefonach, dostaliśmy ocenę „wzorowe” i poszli. Drzwi magazynu z MW ominęli łukiem, przyciskając się do ściany. Jak się zamknęły drzwi szyfrowe, wyszedł Alik i sprawdził, czy któryś czegoś nie zapomniał, spoko. I znowu robota – wkręcanie świetlówek, zakładanie papieru toaletowego itd. Plomby na telefonach żeśmy zostawili, na zaś. Zaraz się wyciągnęło czajnik, a „Łysy” zaczął grzebać na YouTube w poszukiwaniu Jerry’ego Lee Lewisa…. odbój, nastrój jak w rodzinne święta….
11 marca.
Popatrzcie, popatrzcie, jak szybko MOPS zareagował na wniosek „premiowy” w sprawie tego francuskiego gangstera. Zaraz z samego rana przyszedł do mnie szef CBŚ-u z forsą i listą do podpisu. Czytam i nagła mnie, k…., krew zalała. Bo tu jest wyraźnie napisane, że niżej wymienieni otrzymują zapomogi, w kwocie po 150 na głowę. Rozumiecie, k…., zapomogi, znaczy się jałmużna. Za złapanie sk….syna poszukiwanego przez policje z połowy Europy i Interpol. Mówię: „wsadź se to w dupę”. Na to ten z CBŚ-u mówi, że jego chłopaków też krew zalała, ale jest tak, że Komendant chciał, k…., dobrze, tyle, że swoich pieniędzy nie miał, nie jego wina, że zrobili z tego datek charytatywny. Jego chłopaki forsę wzięli i podpisali, ale wszystko złożyli na kupę i postanowili zagospodarować na potrzeby Wydziału.
Myślę, nie będę decydował za swoich, wezwałem wymienionych i pokazałem im ten pasztet i forsę na kupce. Nic nie mówiłem, jak postąpili w CBŚ-u. Ale kurwowali, ch…. latały jak skowronki; co najciekawsze zdecydowali tak samo. Forsę złożyliśmy na kupę i rozdzieliliśmy wedle potrzeb: Alikowi postanowiliśmy kupić worek pedegree (bardzo lubi), „Krótki” dostał pulę, żeby do aut pokupować zapachy. Reszty starczyło na ekspres ciśnieniowy do kawy i paczkę brykietów do grilla – nadejdzie wiosna, to jak mamy tyle amunicji co na III wojnę światową by było – to będziemy jeździć na strzelnicę, trza sobie jakoś czas wypełnić.
A z tymi chłopakami z CBŚ-u tośmy się prywatnie umówili na piweńko po robocie w zaprzyjaźnionym pubie…
12 marca.
Ale się fucha trafiła, jestem skonany. Zaraz po 10-tej zadzwonił Dyżurny, że na polecenie Komendanta mamy się udać w rejon Morskiego Oka. Miała tam zejść katastrofalna lawina, nic nie wiadomo o ofiarach. Schronisko jest odcięte od świata, a jest tam wielu turystów, w tym małe dzieci. TOPR ma tam ekipy, ale jeszcze nie dotarli do Morskiego Oka, ich helikopter jest uziemiony w Zakopcu z braku paliwa. Mam wziąć nasz, dostaniemy transport na lotnisko. Zwołałem co lepszych górołazów, wzięliśmy szpej wspinaczkowy i na lotnisko. Już dolatując dostałem po radiu pełną informację z TOPR-u. Z Opalonego zeszły na szosę dwie ogromne lawiny, takich nie było od 100 lat. Wykosiły trochę lasu. Szosa całkowicie zablokowana zwałami śniegu do wysokości I piętra. Podmuch lawin wywołał następne w rejonie Morskiego Oka, lawiny zeszły na taflę, która jest w kilku miejscach potrzaskana. Jednocześnie z Żabiego zeszły małe lawiny, w jednej z nich ruszyły głazy, które poturlały się aż do „zimowej ścieżki” do Moka i też ją zablokowały, jest tam pokrywa sięgająca 2 metrów. Łączność telefoniczna ze schroniskiem zerwana. Mają radiową. Spora grupa turystów z dziećmi w stanie histerii. Lawinisko jest ogromne, nie wiadomo, czy ktoś tam nie zginął, przeszukanie z psami potrwa godziny, przeszukanie klasyczne jest niemożliwe. Mają dwóch ludzi w Moku, potrzebują pomocy. Ich helikopter jest uziemiony, bo nie mają paliwa – nic dziwnego, są zaopatrywani z puli MSWiA, w Warszawie już wiosna, tam śniegu nie ma, więc pewnie zadekretowano, że w Tatrach też.
Desantowaliśmy się prosto na zamarznięte jezioro tuż przy schronisku, helikopter był w zawisie. Zaraz zawrócił i poleciał do Zakopanego po następną partię ratowników, później wylądował obok uziemionego toprowskiego. W schronisku bandziaj, grupy rozhisteryzowanych bab, panowie w garniturach i półbucikach, wrzeszczące dzieciaki. Zbiegliśmy „zimową ścieżką” na dół. Rzeczywiście, ścieżka zatarasowana głazikiem wielkości samochodu, obok dwóch TOPR-owców usiłujących czekanami i łopatami przebić się przez dwumetrowy śnieg. Razem poszło szybko, dalej ścieżka była dostępna, niestety kilkadziesiąt metrów dalej to samo – zatarasowana, też francę przekopaliśmy. Powrót do schroniska, ustawiliśmy histeryczki w rządek, ale się bały zejść od schroniska – musieliśmy założyć normalną poręczówkę, przywiązaną do płota, później każdą babę za kibić i jazda. Gorzej było z dzieciakami, trzeba je było przenosić na rękach. Panów się pogoniło głaskając kolby glocków…
Jak wywaliliśmy cywilów – wszyscy podeszliśmy pod lawinisko. Zwały śniegu. Miejscami przemieszane z połamanymi drzewami na wysokość I piętra. Po lawinisku krzątały się psy; żaden nie wykazywał obecności zasypanych. Jeśli ktoś tam jest, to go znajdą gdzieś w maju…
Po paru godzinach byliśmy skonani. Przerwa i coś do jedzenia w schronisku, no nie tylko do jedzenia – pomyślałem, degustując litworówkę. Pod wieczór, jak jeszcze było wystarczająco jasno – zawołaliśmy latadło i pod drabince wdrapaliśmy się na pokład… „Krzywy” zachachmęcił od kierownika ciupagę, całą drogę podśpiewywał: „pobije mnie ktosi, abo ja kogosi”…. majdając ciupagą, ale mu ją zabrałem, mógł w końcu strącić helikopter; byłby to wypadek precedensowy! Cholera, stary góral, czyżby mu litworówka zaszkodziła?….
Ledwie dyszę….
13 marca.
Z samego rana kłopot. Zadzwonił do mnie Zastępca (to znaczy przyszła sekretarka) i wezwał mnie do siebie. Sekretarka mnie uprzedziła, że coś się szykuje. Rzeczywiście, od razu dostałem zmyłę za plan szkolenia strzeleckiego, co go wczoraj „Łysy” skończył i posłał do zatwierdzenia. „To lekceważenie problemu” – grzmiał, „to my staramy się dla was o amunicję do szkoleń, inni od pięciu lat nie mieli, a wy tak to lekceważycie, przecież mówiłem, że ma być porządny plan”. No faktycznie, „Łysy” wydusił z siebie trzy karteczki. „Natychmiast poprawić i jeszcze dzisiaj przedłożyć do zatwierdzenia”. No, k…., rozkaz nie gazeta…
Zawołałem „Łysego” i op……liłem go: „coś ty, k…., zrobił. Co to, k… ,za plan, ledwie trzy kartki i to w dwóch egzemplarzach, miało być w siedmiu, dlaczego tak krótko. Ty, k…., nie rozumiesz czasu, przecież od razu 5 egzemplarzy miało iść do archiwum. Idź do piwnicy i zobacz, co się tam dzieje, już wszystkie, k…., szatnie i kible dla technicznych, kanciapy na szczotki dla sprzątaczek poprzerabiali na archiwum”. „Strzelnicę też” – wtrącił „Łysy”. Rzeczywiście mieliśmy kiedyś fajną strzelnicę z ruchomymi tarczami, to ją przerobili na magazyn druków statystycznych. „Ty wciąż nie rozumiesz złożoności zagadnienia, jakeś był w Iraku, czy Afganie toś miał spokojne, proste życie, alboś zdążył strzelić pierwszy, albo cię pakowali do foliowego worka. Tu nie Afgan, tu trzeba być elastyczny jak plastik, jak się go wciska do dziurki od klucza. Popatrz, k…, na tę budę, nad piwnicą z archiwum jest 11 pięter żelazobetonu, sam przecież nie wystarczy, trzeba go podeprzeć papierem, ta buda od lat stoi tylko na fundamencie z papieru. Jakby to nie było solidnie podparte, to pierdolnie i co? Będziesz miał na karku ABW, bo zajmują trzy najwyższe piętra. Oj „Łysy”, jak dziecko, k…., jak dziecko”…
No i wzięliśmy się do roboty. Przepisało się fragmenty podręcznika strzeleckiego Kuby Jałoszyńskiego, w necie wygrzebałem instrukcję strzelecką FBI, cały rozdział się poświęciło „strzałowi z biodra FBI”. Scharakteryzowaliśmy instrukcję strzelecką „Wild Bill’a Hickoka” – (strzelać w bebech, nikt nie ustoi na nogach) i jego zasady treningu – strzelanie do ustawionego pionowo noża, by rozcinał kulę na pół, albo do korka tkwiącego w (pustej) butelce, pominęło się tylko fragment, że butelka wcześniej została wypita. Omówiło się zasady strzeleckie Wyatt’a Earp’a strzelania z broni krótkiej na dalsze dystanse – tyle, że on używał colta-buntline z 9 calową lufą. W całym akapicie scharakteryzowało się „wartości chrześcijańskie”, cóż znak czasu. Co, co to jest? Proste – bierze się nabój z pociskiem półpłaszczowym i tę odsłoniętą część ołowianą nacina się nożem na krzyż. Odrębny rozdział poświęciliśmy grom sprawnościowym, np. w „drop the dollar” oraz zmodyfikowanej zabawie „w równoważnię” – do poziomej, podpartej w środku żerdzi przywiązuje się dwa napełnione wodą baloniki na sznurkach (zmodyfikowało się to – dla oszczędności zastępując baloniki kondomami) i dwóch strzela jednocześnie, przegrywa ten, na którą stronę przeważy się żerdź. Oczywiście wszystko okraszone zdjęciami i rysunkami. Tyraliśmy w pocie czoła zmieniając się przy klawiaturze. Wyszło z tego dzieło na 142 kartki. Posłałem „Mruczka” do dochodzeniówki, żeby pożyczyli kilka obwolut ale wrócił markotny; mówi, że możemy dostać tylko jedną, bo im zostały tylko trzy, które naczelnik trzyma w sejfie. Trudno, kazałem mu przynieść ze Sztabu kilka arkuszy bristolu, zrobiło się eleganckie okładki, podziurawiło i związało sznurkiem (od snopowiązałek), z tyłu odpowiedzialne plomby z laku z odciskiem denka łuski od granatnika. Gotowe. Kazałem to „Łysemu” zanieść osobiście do Zastępcy. Wrócił po półgodzinie, mówi, że był zachwycony….no nic dziwnego tyle papieru.
Zrobiliśmy kawkę, „Łysy” wziął kartkę, włączył w komórce kalkulator i coś tam obliczał, później mi to pokazał: „Popatrz szefie, dostaliśmy 12 pestek po 0,90 zł za sztukę, to daje 10,80 zł, a papieru na plan zużyliśmy 994 kartki, znaczy się dwie ryzy, które w markecie są po 12 zł, czyli 24 zł, to k…., dwa razy drożej, niż ta cała, k…. amunicja”. „Oj „Łysy”, „Łysy” – mówię – jak, k…, dziecko, jak dziecko….”
Alem się zmachał, dobrze, że piątek. Tatry wołają, na Kasprowej Górze 2 i pół metra śniegu…
16 marca.
No i po nartach. Miałem zamiar jeździć na Kasprowym, ale znajomi namówili mnie na Niżne Tatry na Słowacji. Zepsuł im się samochód, a mieli rezerwację w Jasnej. Czemu nie, pojechaliśmy. Pierwszego dnia jeździłem pod kolejką gondolową; okazało się, że narty na Słowacji należą do przedsięwzięć niebezpiecznych. Pod dolną stacją gondolki poczułem głód, więc zjadłem parky, popijając kawką z rumem. Pojechałem na górę, zjechałem, a tu varene vino. Jazda na górę, na dół i kawka z koniakiem, później była slivovica, varene vino itd. Wyjechałem ostatnim kursem i jak zjeżdżałem na dół to na progu z muldami mnie sponiewierało jak szmatę. Pozbierałem się jakoś na czworaki i wtedy dostałem ataku czkawki, okazało się, że to nie był żaden narciarski błąd techniczny, po prostu byłem nawalony jak messerschmit. Na ostatnich nogach dotarłem do zamykanego właśnie bufetu, jeszcze jedna slivovica i hotel. Na drugi dzień już bez varenego vina jeździliśmy na południowym stoku koło Kosodreviny. W południe pogoda zaczęła się psuć, już w deszczu jechaliśmy do domu.
Rano spotkałem się z szefem CBŚ-u w sprawie kontynuacji realizacji afery Pan’a Hui’a. Udało się ustalić, że za haracze od Wietnamców zabrała się dość ostra grupa mieszana: szefami są Cyganie, a silnorękimi Polacy. Szefem jest autentyczny książę Cyganów, przynajmniej tak się przedstawia, ma nawet taka pieczątkę i faksymile podpisu. Faksymile konieczne; ma niejakie trudności ze słowem pisanym, jako że edukację zakończył po pierwszym semestrze zerówki, skąd wyleciał za nieposłuszeństwo. Podobno pojeb absolutny, z ręką chybką do noża. Wietnamców udało się namówić do złożenia zeznań, jednocześnie wskazali podejrzanych ze zdjęć. Zanosi się na sporą sprawę, tym bardziej, że „wychodzą” jeszcze narkotyki i napady na TIR-y. Podzieliliśmy ludzi na zespoły, mieszane: z CBŚ-u i po dwóch moich; realizacja była wcześniej zgłoszona, więc i trochę paliwa się znalazło. Dla wszystkich były przygotowane koperty z nakazami, protokołami przeszukań itd. Główną odprawę przewidzieliśmy na 5 rano, o wpół do szóstej – wyjazd.
Zrobiłem chłopakom wstępną odprawę, rozesłałem do domów, każąc się wyspać.
[cdn…]
Adam M. Rapicki