25 września.
Wczoraj byliśmy wszyscy zajęci wielką realizacją, więc nie mieliśmy czasu zajmować się wydarzeniami w Komendzie. Dopiero dzisiaj nadszedł na to czas. U nas głównym bohaterem jest „Dziurkacz” pieszczący czule TRG, którego tulił miłośnie do piersi. Rano wpadł Zastępca ds. operacyjnych, który zabrał ode mnie raport o użyciu broni i gorąco nam pogratulował, szczególnie „Dziurkaczowi”.
Ale najważniejsze przyszło potem. Okazało się, że Rzecznik, zgodnie z obietnicą panienki z GMT szeroko nagłośnił sprawę ratowania budżetu Policji. Opowieść, jak to Alik poświęcił własną miskę – wywołała ogromne wrażenie i to w całym kraju. Od rana Rzecznik wydzwaniał do mnie i wręcz błagał, by Alik udzielił wywiadu kilku stacjom telewizyjnym. Musiałem się zgodzić. Do zadania wyznaczyłem „Zagryzia”, który miał dzisiaj wyjątkowo schludnego kucyka i „Bombkę” w warkoczykach z wstążeczkami i wielkich kołach w uszach. „Bombka” takie same wstążeczki wplotła Alikowi w obrożę. Dałem jej przypasać do łaciaka „negocjatora”, z którym wyglądała bardzo dostojnie, niczem Annie Oakley, oczywiście razem z „Zagryziem” owinęli mordy w arafatki (Alik nie) i przyjechały telewizory. Alik genialnie pozował, bardzo dostojnie. Rzecznik wygłosił wielki spicz o potrzebie ratowania budżetu. Poszło.
Trzeba przyznać, że wiara już wczorajszym apelem się przejęła nad podziw. Przez cały wczorajszy dzień i dzisiaj wszyscy znosili do GMT rozmaite dobra, które uznali za zbędne dla bieżącego funkcjonowania Policji. Czego tam nie było: i stare, mechaniczne maszyny do pisania, i radia z epoki wczesnego Gierka, nawet stare czarno-białe telewizory. Masę fantów dostarczyła Kryminalistyka, były tam i mikroskopy z XIX wieku, i archaiczne daktyloskopy. Prawdziwym rarytasem okazała się lornetka przyniesiona przez kogoś z WTO – zabytek sterany w czasie I wojny światowej, a może nawet z wojny rosyjsko – japońskiej. Jakiś abstynent neofita przyniósł nawet popielniczkę – bibelot z dawnych lat z portretem Dzierżyńskiego. Swoją drogą co za czasy były, że kiepowano peta Dzierżyńskiemu na mordzie. Nawet Kapelan osobiście przyniósł makatkę z wyhaftowanym Papieżem (ma ich jeszcze sporo). Wnet korytarz przy GMT zaczął wyglądać jak pchli targ. Wszystko dla dobra budżetu Policji. Jak tak dalej pójdzie to może choć „urlopowe” zapłacą, ech stary, k…., się rozmarzyłeś……
28 września
Okazało się, że piątkowy program telewizyjny o Aliku wywołał niezwykły odzew. Bractwo przejęło się problemami ratowania budżetu Policji i od samego rana do GMT nadchodzą ogromne dostawy różnego badziewia, skrzętnie wynajdowanego przez rozgorączkowanych gliniarzy. Nadchodzą dary wręcz wzruszające, po prostu spod serca, na przykład pół paczki zaoszczędzonych spinaczy. Korytarz i podest koło windy przy GMT zaczęły rosnąć w wielkie sterty dóbr wszelakich.
Nie wiedziałem o co chodzi, bo sam telewizyjnego występu Alika nie widziałem, jako że od dawna nie mam w domu telewizora, ale na szczęście „Bombka” nagrała na sidi, więc obejrzałem w pracy. Bardzo piękne, Alik z wstążeczkami przy obroży prezentował się znakomicie pokazując całą galerię uśmiechów, powarkiwań itp. Najlepiej wyszedł przy pytaniu o kryzys w Policji – zadarł łeb w górę i zawył jak potępieniec. Mimo wszystko oglądając ten program poczułem pewien niedosyt. Skoro Alik wykazał się pełną spolegliwością, pro publico bono, ofiarowując na rzecz Policji własną michę – to wydawało mi się, że wnet zobaczę występ któregoś z komendantów wrzucającego do wspólnej puli własne koryto; no ale nie. No cóż, nie każdy potrafi tak myśleć o firmie jak zwykły, k…., pies….
29 września.
No to Kadry znowu fundnęły mi parę dni urlopu. Zadzwonili z nowym wyliczeniem zaległego urlopu, z który by mi już nie zapłacili przy odejściu na emkę. Co miałem zrobić, taki altruista, żeby podarować to ja nie jestem. Wyjeżdżam na kilka dni do Tokaju, na święto wina, mniam!
11 listopada.
No to wróciłem, można, k…., powiedzieć, że z drugiej strony tęczy. Innymi słowy: mimo skonsolidowanych wysiłków licznych lekarzy, personelu pomocniczego i Narodowego Funduszu Zdrowia, jeszcze, k…, żyję.
W Tokaju było fajnie, wino, cygańska muzyczka i węgierska kuchnia. Bomba. Balowałem do soboty, wcześnie poszedłem spać, pojechałem w niedzielą w południe. Tu zaczęli się, k…., schody. Na Podtatrzu zima w pełni, drogi poblokowane, głównie ciężarówkami, które przestały dawać radę na letnich gumach. Ja mam wporzo, od lat jeżdżę na uniwersalnych, więc auto spoko dawało rady, ale na korki już nie. Zawróciłem, pojechałem do Popradu, a później autostradą przez Mikulasz do Rużomberka i dalej przez Chyżne. Dalej, ale bez trudności.
W poniedziałek miałem wrócić do roboty, ale w nocy pojechałem karetką, do szpitala. Wywaliło mi ciśnienie, słowem awaria pompy paliwowej. Przez tydzień leżałem z ciśnieniem 260/200. Wlali we mnie tyle nitrogliceryny, że nawet jakbym niechcący kichnął, to mógłbym wysadzić w powietrze w pizdu cały szpital, razem z personelem, pacjentami i długami, ku niepomiernej radości Funduszu Zdrowia. Ale nie, nie miałem kataru, a poza tym dla Funduszu to ja taki spolegliwy, k…., nie jestem. Później było jeszcze gorzej, leżałem jak, k…, strucla głodny, bez palenia, a nawet bez podstawowego lekarstwa, jakiego używałem na nadciśnienie, czyli czerwonego wina. Z żarciem była tragedia, jakieś, k…., galopzupki na ścierce do podłogi, ryżyk z jabłkami, dno!!!!!! Jakby mnie bliscy nie dokarmiali to bym z głodu skapiał. Moi ludzie też mnie odwiedzali, codziennie ktoś był. Jak już zacząłem łazić, to nawet na podwórko mi się od czasu do czasu udawało wyrwać, na cygarko. A to wszystko dlatego, że – a dowiedziałem się tego od pielęgniarki oddziałowej, że stawka żywnościowa w szpitalu, oczywiście resortowym MSWiA, jest niższa, niż w pierdlu, ci, k…., to jadają do syta. Poza tym mają zagwarantowaną powierzchnię mieszkalną i inne świadczenia socjalne, nie to co pacjenci – gliniarze. Jak nie ma standardów to Strasburg i odszkodowanie, w euro, k…..!
Trzeba przyznać, że przyszedł mi do głowy pomysł, racjonalizatorski, k….., Zamiast skurwieli zamykać i wysyłać do luksusowych pierdli – lepiej wsadzić półpłaszcza w kolano i do szpitala MSWiA. Takie kolano to co najmniej trzy miechy leczenia, (mniej więcej tyle, co sąd daje na pierwszą sankcję), popatrzcie jaka oszczędność na misce. Na ochronie zresztą też. Jakby dopilnować, żeby nikt wałówki nie nosił, to i ochrona byłaby lekka. Trudno komuś nawet myśleć o wianiu, jak ma sił tyle, że pójście do kibla to poważna, wyczerpująca siły ekstremalna ekspedycja. Miałem zamiar nawet to zgłosić jako projekt racjonalizatorski w sferze oszczędzania, ale olałem – na pewno byśmy się doczekali protestów Greenpeace, chodziło by o zużycie ołowiu na ulicach.
Niezbyt dobrze mi się gawędziło z lekarzem. Zrobili mi wszystkie możliwe badania. O nadciśnieniu i tak wiedziałem od lat, ale nie przypuszczałem, że tak nagle wywali. Powinno to wyjść wcześniej, ale na profilaktyce nie byłem od lat. Oni to nazwali „kryzą nadciśnieniową”. Okazało się, że mam lewą komorę serca znacznie powiększoną, lekarz mówił na to „bawole serce” – zwyczajna choroba alpinistów, spadochroniarzy i w ogóle ludzi żyjących ostro. Gorzej, że mam powiększoną aortę, znacznie. Lekarz mi wytłumaczył, że to może w każdej chwili pęknąć, co da taki efekt, jakby mi w klatce piersiowej wybuchł granat. Nikt nie potrafi powiedzieć kiedy to się może stać. Może za 5 godzin, a może za 5 lat, każda wersja jest możliwa. Fajna perspektywa! Pocieszył mnie, sk…n, że w sumie to już nie nadaję się nie tylko do służby, ale nawet do jakiejkolwiek pracy. Powiedział mi, że powinieniem odejść na emeryturę albo rentę z 10 lat temu, Firma mnie zwyczajnie na śmierć zajeździła. Mówię faciowi, że mam trzy miechy do emerytury, nigdy nie byłem na zwolnieniu z powodu choroby, gdyby nie kilka kontuzji to bym miał pustą książeczkę….. Facet chciał mi od razu dać skierowanie na komisję, ale poprosiłem go tylko o zwyczajne zwolnienie, takie po szpitalu.
Wróciłem do domu, w chałupie kaplica. Komp zamulony, musiałem zrobić reinstal. W aucie akumulator zdechł, musiałem kupić nowy, znowu 2 i pół stówy pękło, ale ruszył.
Zwolnienie mam do dzisiaj, ale jutro wracam do roboty, trzy miechy jakoś przesiedzę, nie mogę dać się zrobić na szmatę, już mi raczej nic nie zaszkodzi, a nawet, jakbym złapał kulę to efekt będzie taki jak by ta, k….., aorta pękła, nawet myślałem, żeby nie nosić kamizelki, ale nie, ma być tak, jak ma być, młodsi muszą mieć przykład…..
12 listopada.
No to w robocie, po, k…, długiej przerwie. Ludzie powitali mnie aplauzem, nawet pojawiła się propozycja, by posłać do księgarni po parę książek, ale dałem odpór, nie dlatego, żebym nie chciał, ale po pierwsze primo mi nie wolno, po drugie primo praca, Firma, etyka, k…., itd.
Okazało się, że w czasie mojej nieobecności nic się nie zwaliło. „Malutki” z pomocą „Bacy” znakomicie poradzili sobie z kierowaniem i dyscypliną, a czasy były dość trudne.
Był to strasznie ciężki czas dla „Bacy”, który urodził. Ma wspaniałego syna – smoka prawie 5 kilo żywej wagi (no ale sam „Baca” jest zbudowany jak niedźwiedź, więc wiadomo po kim). Musiał z konieczności godzić dom z robotą, ale – jak zwykle – pokazał klasę. Najlepsze, że to się okazał nasz chłopiec. Kiedyś „Baca” przywiózł małego do firmy, zaraz Alik go obwąchał, a później warował przy wózeczku i nikogo nie dopuszczał, znaczy się uznał go za pełnoprawnego psa.
Znowu była dwutygodniowa mordęga z zabezpieczaniem procesu „wędliniarni” oraz trzy ostre realizacje. Wszystko się udało, kto miał usiąść – usiadł mniej więcej w jednym kawałku, nikomu z ludzi nic się nie stało.
Jak chłopaki opowiadali, w Firmie też bez sensacji tym bardziej, że różne tam „gaciowe” zaczęli nas traktować jak trędowatych, podobnie jak Kryminalny. Otóż bowiem do Firmy zjechały z Sądu pozwy w sprawie zaległości płacowych. Okazało się, że „naruszamy, opluskwiamy, czynimy wbrew i w ogóle szkodzimy”. Fajnie, ale chodzi, k…., o nasze pieniądze. Pieniądze, które nam się należą jak psu buda. To są dla nas duże pieniądze, przeciętne zaległości na twarz wynoszą koło trójki, a stale rosną, nie licząc odsetek. To więcej, niż niejedna miesięczna pensja. Oczywiście ktoś tam zaspał. Radca dalej na L-4, więc nie było komu napisać odpowiedzi na pozwy, które w wypadku Skarbu Państwa są obligatoryjne. Jak odpowiedzi nie wpłynęły do Sądu w terminie – Sąd nie bawił się, tylko posłał sygnalizację do Komendy Głównej i zaczęła się afera na całego.
Koło południa przyszedł do nas Radca Prawny (ze zwolnieniem w kieszeni) i mocno utyskiwał, że go wkopaliśmy, a najlepiej byłoby, byśmy wycofali pozwy. Ja to jeszcze byłem spokojny (nie wolno mi się denerwować), wsadziłem pod język tabletkę nitrogliceryny, popiłem kawką i czekam, żeby zaczęło działać. Ale „Malutki” nie zdzierżył i ryknął: „Co ty, k…, człowieku, tyś, k…., jest głupszy od jeża. Nas przez cały czas jebią na sucho, chłopaki nie mają na kredyty a nawet życie. Co nas, k…., obchodzi jakiś kryzys, niech, k…., wyleją stado gryzipiórków i biurw, to na należności dla gliniarzy będzie”. Reszty ekspoze „Malutkiego” nie mogę przytoczyć, żadna cenzura, której oczywiście, k…., nie ma, tego nie przepuści. Gość poszedł jak zmyty….. Zadzwoniłem do Kryminalnego, żeby ich uprzedzić, ale okazało się, że już był – wyszedł szybko, bo zaproponowali mu wyjście przez okno (to jest na VIII piętrze). Zobaczymy co będzie dalej, ale coś mi mówi, że przyjdzie czas i na komornika…
16 listopada.
Poniedziałek, święty, k…. dzień odprawowy, czytania przepisów i tym podobnych bzdur służbowych. Przez moją nieobecność uzbierało się tego sporo. Zacząłem zapoznawać się z tymi „dziełami”, żeby wybrać to, co nas dotyczy i trzeba przekazać ludziom. Zwątpiłem czy to, k…, rozkazy służbowe, czy lekcja, k…,. gramatyki: „Ja oszczędzam, ty oszczędzasz, ona oszczędza, ono oszczędza, my oszczędzamy, wy oszczędzacie, oni oszczędzają” – i tak mniej więcej wkoło Macieju na takiej librze papieru, jakby skoszono na te opera omnia cały, spory las. Miałem to wszystko ciepnąć w kąt, gdy dotarłem do kolejnego ukazu, który przyszedł akurat dzisiaj. Jakem przeczytał – „Malutki” zaczął bluzgać i to od razu w kilku językach, łącznie z zapamiętanymi zwrotami plemion pusztuńskich w Afganie, a „Baca” puścił przepiękną wiąchę po góralsku. Alik zaczął ponuro wyć. W czym rzecz. Najwyższe kierownictwo postanowiło wspomóc służbę patrolową (a właściwie brak tej służby) angażując do tego wszystkie rezerwy kadrowe. Od razu zaprojektowano eleganckie patrole złożone z panienek z Kadr, księgowych na etatach funkcjonariuszy, w dodatku to „dziurawe wojsko” miało być połączone z naszymi ludźmi. Co to, to nie. Sytuacja w naszym niegdyś cichym i spokojnym mieście, dzięki prowadzonej od lat polityce dynamicznego zwijania się Firmy – doprowadziła do tego, że już nawet powstały enklawy, w których nawet złodzieje i bandyci boją się po ulicach chodzić. Akurat tam trzeba panienki z „rezerwy kadrowej”, obstawianej przez pojedynczego ateciaka, których będą dzielnie wspierać służby księgowe, zaopatrzeniowe, a nawet panie z biblioteki, szkoda, k…., że sprzątaczek nie zatrudniają, ale to przeważnie cywile.
Wkurzyliśmy się ostro, zabrałem ten francowaty pasztet i razem z „Malutkim”, który powoli zaczął wracać do polskich k…. i ch…ów i „Bacą”, który już tylko pod nosem mruczał na zbójecką nutę – poszliśmy do Zastępcy ds. Prewencji. Ale się stary rzucał. Mówimy mu wspólnie, że jak chcą zrobić sensowne działania, z naszym udziałem – to czemu nie. Proponujemy uderzyć całą grupą ze wsparciem w Defenderach, wedle rozeznania doświadczonych dzielnicowych i chłopaków z Kryminalnego na jakieś mordobijskie osiedle. Taką paką opanujemy je w try miga. Część wyląduje w szpitalach, lżej rannych się odstawi do pierdla. Po tygodniu będzie taki spokój, ze draństwo na widok munduru będzie stawać na baczność i zdejmować czapki. Jak się puści panienkę z kadr – to albo ze strachu, albo z braku doświadczenia, czy pospolitej głupoty – gotowa narobić takiego nieszczęścia, że się będziemy miesiącami tłumaczyć. A statystyki wsadzić w d…. Takie działania mogą mieć sens, tylko, k…., trzeba pomyśleć głową, a nie d…..
Chyba żeśmy starego przekonali, powiedział, że sprawę przemyśli i da znać. Poczekamy, zobaczymy.
17 listopada.
Zaraz z rana nawiedził (a) nas Szef Kadr z nietypowym zleceniem. Zjawienie się dostojnego gościa poprzedziło uporczywe, głębokie gulgotanie Alika, ale jakoś „Zagryziowi” udało się drania spacyfikować. Prośba dotyczyła tego, byśmy przeprowadzili krótki kurs dla „rezerwy kadrowej”, rzucanej jako odwód ostatniej szansy w zakresie techniki i taktyki interwencji. „Malutki” od razu rzucił kilkoma k…., przechodząc na angielski: „bloody ful, fuck you” itd. mniej więcej w tym samym stylu. Tłumaczę człowiekowi, że nauczyć kogoś podstaw interwencji to zadanie szkoły i to w czasie kilku miesięcy. Twardości i obycia na ulicy nabywa się przez wielomiesięczne, a nawet wieloletnie doświadczenie. Wysłać na ulicę człowieka niedouczonego, uzbrojonego, który nie bardzo wie, z którego końca pistoletu się strzela – to świadome proszenie się o poważne kłopoty. Złodziejstwo rozparzone brakiem patroli na ulicach, rozwydrzone, taki amatorski patrol rozk….. wi w strzępy. Trzeba tylko nieszczęścia, rannych, poturbowanych, może utraty broni, może przypadkowego postrzelenia staruszka przechodnia, albo babci – emerytki obserwującej zajście z okna. „Puknij się koleś w pusty łeb” – włączył się do dyskusji merytorycznej „Malutki”. „Nie to, żebyśmy nie chcieli, jak dostaniemy polecenie – wszystko da się zrobić, ale zwyczajnie nie da się w kilka godzin z biurwy zrobić ulicznego brysia. Żaden odpowiedzialny oficer nie zdecyduje się na wypuszczenie absolutnego amatora”. „No ale ci z rezerwy pójdą w teren pod opieką doświadczonych” – głosi kadrowiec. „Dopiero będzie bandziaj – doświadczony będzie chronił amatora, sam pakując się w kłopoty, a amator może być większym zagrożeniem dla porządnego gliniarza i w końcu obydwoje oberwą. Na ulicy bywa wystarczająco ciężko, żeby sytuację jeszcze dodatkowo pogarszać. A ktoś zastanowił się, że niedokończona, czy spartolona interwencja daje skutki gorsze, niżby takiej w ogóle nie było. To dodatkowo rozzuchwala łobuzerstwo, a wtedy nie ma zmiłuj – oddział zwarty, broń maszynowa i w ogóle Sajgon. Mowy nie ma żebyśmy wzięli udział w takiej głupocie, k….” – ciąg dalszy nie do cytowania.
Nie doszliśmy do porozumienia. Facio poszedł jak zmyty żegnany warkiem Alika. Trudno, do takiej głupoty ręki nie przyłożę, w końcu co mi, k…. zrobią – wyślą na rentę?
18 listopada.
Dzień zapowiadał się sennie i spokojnie, ale wpadł do nas na kawkę (z „tajnego” czajnika) Zastępca z Kryminalnego. Opowiedział, że ma pewne informacje, że z naszych pozwów zrobiła się prawdziwa afera i to na szczeblu ogólnopaństwowym. Nasz Radca Prawny, któremu warszawka obiecuje „pajdę” za brak odpowiedzi na pozew podobno wysmażył (okopany za bezpiecznym L-4) notatkę do Starego, że jedyne co mógłby napisać w odpowiedzi na pozew – to uznać zasadność roszczenia. Tylko w ten sposób mógłby zmniejszyć koszty sądowe sporu, a sprawa jest i tak od strony prawnej prosta, czysta i nie dająca Komendzie cienia szans. Prawo jest prawem i należy je szanować. Nie wiem kiedy to napłodził, ciekawe przy pod wpływem delikatnej krytyki ze strony „Malutkiego”, że „jest, k….., głupszy od jeża”. Jeśli to prawda, a wiele na to wskazuje – to chwała mu. Kierownictwo pozbawione radcego i tak musiało zająć stanowisko, więc przypozwali sobie do konsultacji podobno aż trzech adwokatów. Wszyscy trzej – niezależnie od siebie – wysmażyli takie same opinie: roszczenia są zasadne, należy je uznać, stulić ogon pod siebie i płacić. Płakać i płacić! Zastępca ds. Logistyki na takie dictum – najpierw wywołał głośną protestację, „nie ma i nie zapłaci”, a następnie też schował się na L-4, w ślad za praktycznie całą serią wszystkich świętych z finansów. Popatrzcie, k…., jaką wywołaliśmy epidemię, a może ich po prostu na komisję? Kryminalny śmiejąc się opowiedział, że już kolejny dzień zjeżdżają jacyś bonzowie ze stolycy, coby się naradzać nad naszym problemem. Przypuszczalnie koszty ich podróży, hoteli, delegacji itd. już są więcej warte, niż nasze roszczenia, ale upór też ma swoją cenę, też, k…., kosztuje, a poza tym to idzie z innego paragrafu budżetowego. Teraz to w ogóle powstał taki pat, że jakby nawet chcieli nam zapłacić to nie mają jak, bo wszyscy, którzy są upoważnieni do podpisów finansowych – są nieobecni. Jak mówi kryminalny, warszawka się najbardziej boi tego, żeby nasza akcja się nie rozpowszechniła w Polsce, bo jak wszyscy wystąpią z pozwami, to w komendach będą rządzić komornicy, albo syndycy masy upadłościowej, a nie komendanci. Oczywiście ruch w kraju się już zaczął – mimo ograniczeń oszczędnościowych telefony, faksy i sieć komputerowa jeszcze działa, a utrzymanie takiego numeru w tajemnicy – nigdy się nie uda.
Cóż, sami chcieli wojny….
19 listopada.
Od samego rana spokój, cisza, oczywiście aż wszystko prowokowało, żeby się coś wykiciło. No i rzeczywiście. Koło 9,00 telefon od Dyżurnego o postawieniu nas w stan gotowości w celu wzięcia udziału w akcji w ZOO. Gdzie, k….., pytam grzecznie – „o, k…., przecież mówię, że k…., w ZOO” – usłyszałem w słuchawce, „Przygotuj snajperów, broń, niedługo dam znać”. Co robić, dalej g… wiemy, ale „Malutki” zebrał swoich chłopaków, wzięli TRG, kazałem też do auta zabrać pompy załadowane brenekami, sam wziąłem „Negocjatora” i postanowiłem pojechać. Kazałem włożyć kamizelki, słowem pełny wystrój.
Dałem po radiu znać – kazali jechać. W drodze dostaliśmy pełną informacje. Otóż rano w czasie karmienia zwierząt zwiała młoda śnieżna pantera – samiec. Urodzony w ZOO, łagodny jak baranek, przymilny kiciuś przewrócił opiekuna i zwiał z wybiegu, oczywiście skurwiel poleciał między krzakami i tyle go widzieli. Próbowali drania sami złapać, w końcu się na tym znają, ale się nie udało. Boją się, że kociak może dać w długą do lasu, gdzie może się schronić i znowu będzie w Polsce afera z tygrysem. Dyżurny wysłał dwa plutony OPP, w dodatku z długą bronią, chłopaki zaczęli okrążać ZOO. Zmartwiałem – jak który nie wytrzyma i pociągnie z kałacha – to gotowi wywołać III wojnę światową, a przede wszystkim sami się, k…., postrzelają. Włączyliśmy „dyskoteki” i popruliśmy szybciej. Przyjeżdżamy, pod ZOO parking jak plac bojowy z wozem dowodzenia, zewsząd słychać szczęk broni, wygląda jakby szykowali się do ciężkiego oblężenia. Na szczęście dowodzący posłuchał głosu rozsądku i zrobił zbiórkę, każąc czekać w spokoju co będzie dalej. Wziąłem go ze sobą i razem z „Malutkim” poszliśmy do Dyrekcji ogrodu. Czekali na nas, zaczęliśmy rozmawiać, aż tu dziwny ryk od progu. Sięgnęliśmy po spluwy, ale nas uspokoili – to tylko pawie. One tam chodzą swobodnie, a tak właśnie ryczą. K…., co to za zwyczaje, żeby w ogrodzie odwiedzanym przez dziatwę szkolną na centralnej alejce puszczać pawie. Dyrektor nas uspokoił, że szanse aby kot wyskoczył do lasu nie są wielkie, ogrodzenie jest w porządku, pewnie drań kot się po prostu gdzieś schował. Włączył się weterynarz uzbrojony w specjalistyczną strzelbę ze strzykawką usypiającą, poprosił tylko nas o ewentualne ubezpieczanie w razie, gdyby doszyło do ataku zwierzęcia. Ustawiliśmy się wedle jego wskazówek, chłopaki przygotowały broń i poszliśmy tyralierą. Łaziliśmy tak ponad godzinę, ale się udało. Drań jest – siedzi spokojnie owinięty długim ogonem pod klatką z pumą. Sprawa się wyjaśniła – to młoda samica, jakby to delikatnie powiedzieć, w fazie chcicy. Co się dziwić młodemu….. Na miejsce podeszli opiekunowie, kotu założyli obrożę i smycz i łagodnie, co prawda oglądając się za siebie, powędrował do klatki. I tak zakończyło się nasze safari….
Pogadaliśmy, wypiliśmy kawkę i langsem wróciliśmy do bazy.
20 listopada.
Odpoczywaliśmy sobie spokojnie rano po wczorajszej kociej aferze, gdy
„Malutki” zaklął – to normalne – a następnie zaczął się rzucać po pokoju, jakby go czerwona mrówka w jaja użarła. Pytam się, co się stało, wtedy włączył się „Baca” i przypomniał, że dzisiaj dwudziesty, czyli święty czas sporządzenia sprawozdania opisowego z naszych dokonań w ostatnim miesiącu. Pytam, jakich, k…, dokonań i jakiego, k…., sprawozdania. No właśnie. w czasie jak dogorywałem z głodu w szpitalu, Główna wprowadziła akurat z datą 20 każdego miesiąca obowiązek sporządzania sprawozdania opisowego, czyli nie żadne tam komy statystyczne, ale literacki opis wszystkiego. Każdy dzień, każde działanie, czy brak działania ma być opisane niczem nowelki niejakiego Sienkiewicza. A ile można napisać literacko, np. o zabezpieczeniu procesu „wędliniarni”. Co zrobić, pokrzepiliśmy się kawą i siedliśmy w trójkę do kompa. „Malutki” zaczął intensywnie ssać kciuk, przypominał wrośniętego bobasa, któremu się smoczek zapodział. „Baca” odchylił się głęboko na fotelu i wpatrzył w sufit. Pytam, co wy, k…. robicie. Proste szefie, szukamy, k…., natchnienia i materiału w brudnym palcu i na suficie. O, w mordę, myślę sobie – wypadałoby też wziąć udział w tym dziele. Roztworzyłem gazetę, wyszukałem horoskop codzienny – niektóre z wróżb chyba się przydadzą. Poszperałem w necie i nie da się ukryć – znalazłem fragment przemówienia naszego premiera. O niczym było, ale sformułowania mi się podobały. Szukałem dalej – znalazłem fragment kazania ojdyra z radyja i wspomnienia skruszonego esbeka. Dołożyłem fragmenty prozy niejakiego Edgara Allana Poe i instrukcję używania miksera kuchennego. Porobiłem zakładki i ruszyliśmy w bój – tylko klawiatura klekotała, tu i ówdzie funkcja: „kopiuj – wklej” itd. Nie minęły dwie godziny jak mieliśmy z 30 kartek pięknego opisu działań. Nie ma jak dobra robota…. Wydrukowało się, podpisało, poszło…
[cdn…] podinsp. w stanie spoczynku Adam M. Rapicki