Żępol B.
Pewna znakomita krakowska plastyczka objawiła się któregoś popołudnia w jednej ze znakomitych krakowskich jednostek Policji, powiadamiając o strasznym nieszczęściu, jakie ją niedawno spotkało. Po pierwsze bowiem straciła natchnienie, zaś szukając go straciła nie tylko oszczędności całego żywota, ale również wiarę w człowieka. Z całego tego ogromu nieszczęść wybawić by ją mogło (choć w części) odnalezienie oszczędności, pozostałe bowiem straty nie wchodzą w zakres czynności służbowych detektywów Policji. Z dalszych wywodów artystycznej damy wynikało niezbicie, że utrata wiary dotyczyła wyłącznie jednego człowieka, albowiem pozostali, a już szczególnie funkcjonariusze, godni byli zaufania polegającego na wszczęciu poszukiwań utraconych walorów w sferze materialnej.
Ale zacznijmy od pierwszej straty. Jak się bowiem rzekło zaczęło się od utraty natchnienia. Dzielna dama nie załamała się pod tak straszliwym ciosem, lecz poczęła tego niezbędnego w działalności artystycznej elementu szukać, gdzie mogła. Najczęściej zresztą w pewnym zaprzyjaźnionym barze. Z wrodzoną sobie konsekwencją spędzała tamże dzień za dniem i wieczór za wieczorem, bo nigdy przecie nie wiadomo, na dnie której butelki może się ukrywać jedna z dziewięciu podopiecznych Apollina. Co ciekawe, w działaniach tych nie była wcale odosobniona. Poznała bowiem liczne grono artystów – reprezentantów rozmaitych Muz, kryjących się na dnie szklanki.
Pewnego wieczoru, na jednym z barowych stołków zawisnął był nowy poszukiwacz natchnienia. Przy prezentacji okazało się, że również artysta – muzyk, kompozytor …i to bardzo znany: Sart, Marek Sart. Człowiek ten, jak się później okazało, z cech właściwych artystom posiadał bardzo czarną, bardzo kudłatą i bardzo brudną brodę; od razu zatem było widać w nim artystyczną dusze. Prócz brody posiadał jeszcze bardzo ważny walor muzyczny – tak zwany „pierwszy stopień umuzykalnienia”, czyli rozróżniał kiedy grają i kiedy nie grają. Elokwentnie opowiadał, że przyjechał tegoż właśnie dnia do Krakowa, ale nie dostał hotelu i nie ma co ze sobą zrobić. Robiło się późno, w szklankach pojawiało się dno, towarzystwo poczynało się rozchodzić. Musiała więc pani plastyczka zaopiekować się bezdomnym podopiecznym Polihymnii; taksówka zgodnie uwiozła oboje do mieszkania – pracowni, gdzie przez co najmniej kilkanaście kolejnych dni i nocy, czyli brzydko mówiąc dób, malowali przepiękny obraz świetlanej przyszłości, tylko we dwoje (o Muzach zapomnieli).
Z tych świetlanych perspektyw pozostało tylko wspomnienie, albowiem Marek Sart ulotnił się któregoś poranka, a wraz z nim wszystkie oszczędności i precjoza właścicielki pracowni.
Okoliczność ta nie pozostała zresztą bez wpływu na późniejszą historię plastyki polskiej, albowiem – siłą faktu – spowodowała natychmiastowy przypływ natchnienia naszej bohaterki, która zmuszona była przyjąć prozaiczną pracę dekoracji jednej z krakowskich kawiarń, by zdobyć środki do życia. W przerwach czyniła na szeroką skalę zakrojone poszukiwania narzeczonego, a może walorów, niezbadane są tajniki duszy wyznawców Apollina.
Odwiedzała wszystkie krakowskie kawiarnie i restauracje, kluby i puby, zgromadzenia towarzyskie, wszędzie rozpytując o brodatego kompozytora. Proszę sobie wyobrazić jej zdumienie, gdy miast niego – trafiła na inna damę, też zresztą ze sfer artystycznych (prowadziła bowiem boutique „Apollo”), a poza tym również poszukiwała narzeczonego, brodatego Sarta. Panie zjednoczyły się we wspólnej niedoli. Wspólnie tez jęły wspominać wspaniałe chwile spędzone u boku niewiernego narzeczonego, jego wdzięk, obycie towarzyskie, elokwencję i niechlujną brodę. Tak wspominając zeszły jednak na tematy bardziej przyziemne. Okazało się bowiem, że od obu znakomitość muzyczna wyniosła się zabierając (zapewne na pamiątkę) oszczędności i biżuterię obu dam. Tego już było za wiele. Aha, artystka z „Apolla” była w nieco lepszej sytuacji, znajdowała się bowiem w posiadaniu zdjęcia ukochanego, wykonanego w czasie zaręczynowej uroczystości. Toż zdjęcie zostało uroczyście wręczone (jako najdroższa pamiątka), stanowiąc załącznik do „protokołu przyjęcia ustnego zawiadomienia o przestępstwie”. Marek Sart widniał na nim w całej okazałości niechlujnej, czarnej brody w Kodak – kolorze.
Mimo zdjęcia podejrzanego, dochodzenie wcale nie należało do łatwych. Panie opowiedziały co prawda wszystko co wiedziały o niewiernym muzyku, ale nie wiedziały najważniejszego kim jest i gdzie jest. Wkrótce też jasnym się stało, że brodaty oszust raczej nie pochodzi z krakowskiego półświatka. Poszukiwania zaczynały przypominać grzebanie za igłą w stogu siana, a sprawa szybkimi krokami zmierzała do szczęśliwego zakończenia, czyli umorzenia z powodu nie wykrycia sprawcy i pewnie tak by się stało …gdyby nie wdała się w nią kolejna Muza. Muza miała na imię Jadwiga, ale nie uprzedzajmy faktów. Prowadzący dochodzenie detektyw zachorował, akta trzeba było przekazać innemu funkcjonariuszowi. Akurat do Komendy przyjęto nową policjantkę, która ze względów rodzinnych przeniosła się właśnie z Łodzi do Krakowa. Ledwie wręczyłem pani Jadzi akta Sarta, gdy wypadło z nich słynne, zaręczynowe zdjęcie. Ledwie na nie spojrzała, gdy wykrzyknęła: „to przecież Marek B., stary oszust, zamykałam go już ze trzy razy w Łodzi!”
Teraz wszystko poszło niezwykle łatwo. Marek B. stary, doświadczony łódzki oszust, noszący w zaprzyjaźnionych kręgach ksywkę: „Artysta”, albo „Żępol Belmondo”, narozrabiawszy na rodzimych Bałutach i skądinąd słusznie mniemając, że prędzej czy później go zamkną – prysnął z Łodzi w stanie takim, w jakim stał. Dotarł do Krakowa, gdzie w kilka tygodni, w pocie czoła, przy pomocy obu artystek zarobił na bardziej dostatnie życie. Zwiał więc do Warszawy, gdzie jeszcze przez kilka miesięcy urzędował jako Marek Sart, a kilka jako znany sportowiec i aktor (podobny zresztą) Władysław Komar. Tam jednak wytropiony przez miejscowych detektywów wylądował w końcu w bardzo dobrze zamykanym pomieszczeniu.
Sprawa ciągnęła się jeszcze bardzo długo, gdyż przez długie miesiące z całej Polski płynęły skargi i żale pod adresem znanego kompozytora …no ale w końcu taka jest czasami cena popularności.
podinsp. w stanie spoczynku Adam M. Rapicki