Standardowy dramat
Motto
Bóg stworzył ludzi, a Samuel Colt uczynił ich równymi
Przysłowie teksaskie.
Jak ten czas leci. Aniśmy się spostrzegli, jak minęła właśnie 170 rocznica dokonania chyba najdonioślejszego technicznego wynalazku w dziejach ludzkości. Niesłusznie uważa się za takowy wynalezienie maszyny parowej, zastosowanie elektryczności, informatyki, rakiety itd. Nie jest to jednak wynalazek z żadnej z tych dziedzin.
Otóż bowiem, w 1835 r. skromny, amerykański rzemieślnik, niejaki Samuel Colt opatentował, a następnie rozpoczął był produkcję poręcznego, praktycznego gadżetu, niezwykle przydatnego w dyskusjach towarzyskich, albowiem zawierał w komorach obracalnego walca, nazwanego bębenkiem, aż sześć, ciężkiego kalibru argumentów.
Co ciekawe, początkowo miał ze zbytem tej zabawki ogromne trudności, a pierwsza, założona przez niego fabryka …zbankrutowała. Ale trudności te nie potrwały długo.
Kilka lat później wybuchło bowiem między Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem drobne nieporozumienie, jak to między sąsiadami bywa, po prostu o miedzę – czyli kawałeczek ziemi zamieszkałej przez grzechotniki, kojoty, bawoły, Apaczów, Komanczów i kilku hodowców bydła, kowbojów oraz bandytów – a położonej na północ od Rio Grande. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że chodzi tutaj o dzisiejsze stany Texas, Nowy Meksyk, Arizona, Oklahoma, tak na oko, około połowy terytorium dzisiejszego USA. Wojna toczyła się zarówno przy udziale regularnych armii z obu stron, jak i półpartyzanckich oddziałków wolontariuszy, na ogromnych, praktycznie bezludnych ziemiach. Dla ochrony przed Indianami i bandytami ranch z rzadka rozsianych po prerii i w górach Teksańczycy stworzyli konne, szybkie oddziały pospolitego ruszenia, które do historii przeszły pod nazwą „Texas – Rangers”. Na ich to właśnie użytek firma imć Samuela Colta wypuściła rewolwer „Colt – Dragoon” z siedmio i półcalową lufą oraz kalibrze ’45 (11,43 mm), ku pamięci czego do dzisiaj obowiązuje między Brazos i Rio Grande przysłowie: „wszyscy ludzie są równi przed lufą czterdziestki piątki”. Dodatkowym udogodnieniem było, iż broń tę jednym pociśnięciem ręki można było połączyć ze specjalną drewnianą kolbą, dzięki czemu powstawało coś w rodzaju poręcznego i szybkostrzelnego karabinka. W kolbie sprytnie ukryto metalową manierkę o pojemności dokładnie jednej butelki Bourbon – Whiskey.
Jednak najbardziej doniosłym wynalazkiem Colta było to, że absolutnie każdy egzemplarz i całej broni i poszczególnych jej części był taki sam. Krótko mówiąc, po raz pierwszy w dziejach techniki zastosowano standaryzację, dzisiaj byśmy to nazwali normalizację, wyrobów. Stąd, w ślad za transportami broni, szły do Teksasu również skrzynie części zamiennych.
Kilka lat później, firma Colta wypuściła rewelację „Dzikiego Zachodu” – rewolwer Colt – Navy, o kalibrze ’38, który na lata stał się podstawową bronią bandytów i szeryfów, z Billem Hickockiem (zwanym pieszczotliwie „Dzikim Billem”) na czele.
Normalizacja broni umożliwiła wprowadzenie już w trakcie Wojny Secesyjnej zespolonego naboju w mosiężnej łusce, co pozwoliło na wyprodukowanie pierwszych powtarzalnych karabinów Spencera i sztucera Henry’ego, przekształconego w 1866 r. w Winchester „Yellow Boy”.
W przełomowym, zaiste 1873 r. dwie wiodące w dziele normalizacji wyrobów firmy: Colta i Winchester Rifle Company równolegle wypuściły swoje największe przeboje rynkowe – Colta ’45 i ’44, zwanego potocznie „Peacemaker” (pokój czyniący), lub „Frontier sixgrover” (sześciomogiłowiec pogranicza) i „osiemnastoosobowego” Winchestera ’73 – strzelającego tym samym nabojem. Dalej … to już poszło! Standardy techniczne zaczęto stosować przy produkcji maszyn rolniczych, górniczych, lokomotyw, rowerów, samochodów, śrubek i nakrętek, radioaparatów, telewizorów, komputerów, rakiet kosmicznych, słowem wszystkiego. Absolutnie wszystkiego. Standaryzacja dowiodła swej przydatności, aliści zdarzają się przypadki, że ma ona także i swoje gorsze strony…
Pewnego wyjątkowo ponurego wieczoru wracał był sobie do domu wybitny przedstawiciel krakowskich sfer artystyczno – dziennikarskich – nazwijmy go panem Filipem. Człowiek ten sympatyczny nad wyraz i – jak to się mówi poczciwy z kościami – był zarazem wybitnym wynalazcą. On właśnie był autorem projektu racjonalizatorskiego, zwanego „Dyżurnym Obcokrajowcem” (w skrócie DO – 1). W czym rzecz? Działo się to bowiem w latach owej nocy ponurej, kiedy to jęła obowiązywać, potworna zaiste ustawa, której głównym deliktem było spożywanie w godzinach i na terenie zakładu pracy lubych polskiemu gardłu, narodowych napitków (nawet dziś, gdy to piszę, aż mikroprocesor mi drży na samo wspomnienie tego bezprzykładnego okrucieństwa). Otóż ta niebywale represyjna ustawa, stawała się wprost niezwykle liberalna, kiedy to w ważnej firmowej uroczystości uczestniczył zaproszony przedstawiciel innego państwa. Właśnie pan Filip, jako pierwszy, zaprzyjaźnił się był z korespondentem obcej agencji prasowej. Nieszczęsny ów człowiek, w charakterze DO – 1, bywał odtąd systematycznie zapraszany (jako oficjalny gość) na wszystkie ważne, firmowe uroczystości, jako to: wypłata wierszówki, imieniny pani Zosi z sekretariatu, wyrwanie zęba, naprawa samochodu, lub nagła konieczność pokonania gwałtownego ataku chandry.
Oj, ciężki to był powrót. Taksiarz zagrzebał się po osie w standardowym błocie nowego osiedla i wysadził wynalazcę dobry kilometr od bloku. Lampy między blokami nie świeciły, bo część standardowo była zepsuta, a część niemniej standardowo potłuczona. Wiał przenikliwy wicher miotając płaty mokrego śniegu. Na klatce schodowej ciemno jak w …, bo żarówki standardowo pokradli. Rozpacz w kropki! Ale nic to. Gorzej, że wcześniej prócz DO – 1 i kilku przyjaciół goście nie dopisali, więc ktoś musiał się przecież poświęcić. Oj, ciężko było… No ale najważniejsze, że już dom, rodzinny dom. Z westchnieniem ulgi oparł pan Filip głowę skołataną o zimną framugę i jął szukać kluczy, a następnie dziurki, do której te klucze można wetknąć. Długo to trwało, no ale przecież jakoś się udało. Klucz się nieco ciężko przekręcał, ale w końcu co dziś lekko przychodzi. Wreszcie otworzył. Zapalił światło, zdjął płaszcz, wieszając go na wieszaku osadzonym w boazerii i zaczął rozglądać się za pantoflami. W tym momencie …zza uchylonych drzwi do pokoju …znienacka wyskoczył, rozgłośnie szczekając i warcząc pies! I to nie byle jaki – cocker spaniel, champion, po medalistach. Rzucił się na pana Filipa i jął przeraźliwie szczekać, a na domiar złego szarpać go za spodnie. Wyobraźcie sobie ogrom zdumienia pana Filipa. Spodziewał się co prawda obszczekania, ale przez kogoś zupełnie innego. Czyżby mu dobry Bozia połowicę w kundla (przepraszam championa, po medalistach) zamienił? Musiał się jakoś bronić. Gwałt niech się gwałtem odciska! Padł więc na czworaki i jął odszczekiwać się zwierzęciu jak potrafił. Nagle przyszła mu do głowy szczęśliwa myśl! Rzucił się do przodu zatapiając kły w kłapciatym uchu napastnika. Champion (po medalistach), zaskomlił przeraźliwie, podwinął ogon pod siebie i dał nura do pokoju. Wówczas z łazienki z portkami w ręku, wypadł jakiś wrzeszczący typ (wcześniej – biedaczysko nie mógł). Nasz bohater był już na fali powodzenia w pierwszym starciu. Szczekając ponurym basem złapał zębami za portki i śmiele sobie dalej poczynał. Właściciel tychże (podobnie jak champion po medalistach) podał tyły na klatkę schodową, a później do sąsiadów, z telefonu których wysłał rozpaczliwe wołanie o pomoc. Tymczasem w mieszkaniu champion poczuł przypływ odwagi – znów warcząc wypadł z pokoju. Obaj zapaśnicy bali się jednak do siebie zbliżyć, więc przybyłym policyjnym odsieczom objawił się widok dwóch przeciwników, obu na czworakach i obu szczekających na siebie, coraz zresztą słabiej i chrypliwiej. Wkroczenie przedstawicieli prawa wzmogło jednak furię bojową obydwu! Widząc nowych przeciwników, obaj – zgodnie tym razem – przeszli do ataku na nowych wrogów. Champion capnął posterunkowego, pan Filip napoczął sierżanta…
Dochodzenie zapowiadało się wcale ciekawie. Po pierwsze – najście domu, po drugie pokąsanie lokatora oraz championa (po medalistach), czynna napaść na funkcjonariuszy publicznych, z których jeden został pokąsany przez spaniela, zaś drugi przez pana Filipa. Główny bohater został pogryziony przez championa, zaś wszyscy razem wzięci zostali obszczekani, co mogło nosić zarówno znamiona czynnego oporu, jak i znieważenia na służbie (w zależności od tego kto szczekał). Trzeba było od czegoś zacząć. Postanowiłem zasięgnąć wiedzy u źródeł, czyli z przesłuchania podejrzanego. Akurat przywieźli go z budy, przepraszam, z Izby Wytrzeźwień. Do pokoju weszła trzęsąca się, dygocąca bida. Od razu widać było, że gość jest, delikatnie mówiąc, trochę wczorajszy. Oczy jak truskawki w śmietanie, wyraz twarzy, znamionujący daleko posunięty rozkład. Ostrożnie posadziłem go na stołku, aby się zaś do reszty nie rozsypał. Całe jego ciało, dusza, wszystko, całe jego id, ego i superego wyło jak te psy Pawłowa o „zakopiańskie śniadanie”. Co? Co to jest? Proste: „alca – prim”, witamina B i piwo! Poratowałem chłopinę szklanką wody, na błagalne spojrzenie podsunąłem paczkę Marlborów. Z pewną obawą. Nie, nie, że mnie pogryzie – ale istniało poważne niebezpieczeństwo, że mu się chuch zapali. Przesłuchanie nic nie dało. Dlaczego? A jak myślicie? Na domiar złego parę godzin później zgłosił się do mnie zmobilizowany przez rodzinę i przyjaciół delikwenta adwokat. Ten, to zamieszał! Złożył bowiem wniosek o przeprowadzenie badań psychiatrycznych klienta, sugerując zaistnienie, tzw. upojenia patologicznego (wyłączającego poczytalność i co za tym idzie odpowiedzialność karną). Pewnie, że zamieszał. Wyszło w końcu na to, że w razie pozytywnego orzeczenia przez psychiatrów, iż gość był się wściekł – wszystkim uczestnikom afery (nie wyłączając championa) powinna grozić seria bolesnych zastrzyków.
A wyjaśnienie sprawy? Standaryzacja! Nowe osiedle, ciemno, jeden blok w tę, czy tamtą stronę. Zgadzały się piętra, numery mieszkań, klucze od mieszkania, wystrój wnętrza przedpokoju (spróbujcie zresztą zaprojektować w typowym mieszkaniu coś oryginalnego). A poza tym to zaczął champion (po medalistach). Nie, jak sięgnąć do źródeł, to właściwie zaczął drań Samuel Colt…
podinsp. w stanie spoczynku Adam M. Rapicki