Niespotykanie spokojny człowiek…
Dawno, dawno temu, gdy byłem jeszcze z 15 kg młodszy, zaraz po studiach – jak na mniej więcej normalnego – osobnika płci męskiej przystało, zdarzył się w moim cholernie poplątanym życiorysie epizod wojskowy. Z racji uprawianej dyscypliny sportu powołano mnie w charakterze instruktora do pewnej formacji znanej nie tyle ze spokojnej, garnizonowej służby, co z twarzowych beretów.
Był tamże nadterminowy kapral, poczciwości chłopaczyna, niejaki Kazio. Kazio był wzrostu słusznego, tak dobrze ponad sześć stóp wzrostu, z półtora metra obwodu w klatce piersiowej, a bicepsy nie mieściły mu się w typowej kurtce mundurowej i – wierzajcie mi – nie była to tylko propaganda. Był niezastąpiony, gdy na manewrach trzeba było bezszmerowo „uśpić” wartownika „npla”, coś tam złamać, rozbić, delikatnie otworzyć drzwi (razem z futryną) itp. Do tego był wyjątkowo przystojny, z wiecznie uśmiechniętą, opaloną gębą i z legendarnym powodzeniem u kobiet. Tak w ogóle to był niespotykanie spokojny człowiek – tylko strach było go wypuścić na przepustkę: jak trafił w towarzystwo damskie – to była prawdziwa rzeź niewiniątek (powiedzmy), jak w męskie to jeszcze gorzej. Wtedy do już trzeba było plutonu żandarmerii, pogotowia, chirurga, szklarza, stolarza i jeszcze paru specjalności rzemieślniczych. Kiedyś urwaliśmy się z poligonu na piweńko i w gospodzie opadło nas paru wioskowych silnorękich, którzy chcieli popróbować z komandosami. Zanim się uporałem z jednym – Kazio „uśpił” pięciu, układając ich pod ścianą w równy rządek – już to zawsze miał zamiłowanie do porządku, ale tak naprawdę to był rzeczywiście niespotykanie spokojny człowiek… Minęło lat parę…
Siedziałem wieczorem na dyżurze, nudząc się jak mops. Dlatego nawet z ulgą przyjąłem wezwanie na dyżurkę i polecenie wyjaśnienia sprawy, z którą właśnie przybył jeden z patrolowych radiowozów. Z mętnie sporządzonej notatki wynikało, że na placu koło Dworca Głównego doszło do rozróby. Sprawcę ujęto i osadzono u „Matysiaków”. Pokrzywdzony jest wezwany na jutro, a świadkowie opowiedzą jak było.
A było tak: na postoju taxi pod dworcem uformowała się spora kolejka – akurat równocześnie przybyło kilka pociągów dalekobieżnych. Siąpił przenikliwy deszcz. Na czele kolejki stanęła – wpuszczona przez życzliwych – kobieta ze sporym bagażem i maleńkim dzieckiem na ręku. Przyjechała taksówka, ale taksiarz od razu rozpoczął debatę programową: „do Huty nie mogie, zjeżdżam na Podgórz”. Kobiecina potulnie chciała się cofnąć, ale jakiś mężczyzna z kolejki zwrócił taksówkarzowi uwagę, ten ordynarnie coś odpysknął, facet spokojnie wsiadł z przodu, zaczem świadkowie usłyszeli głuchy huk i zobaczyli dzielnego przedsiębiorcę transportowego siedzącego na mokrym asfalcie kilka metrów w bok od samochodu. Był to zresztą twardy kierowca, bo wciąż dzierżył w dłoniach kierownicę. Drzwi auta zawisły na płocie z drugiej strony ulicy. Na to napatoczył się radiowóz…
Rano taksówkarz nie zgłosił się na przesłuchanie, więc sprawcę zajścia, bez przesłuchania zwolniono z Izby Wytrzeźwień do domu… Po południu w Komendzie zjawiła się gipsowa mumia – nieszczęsny taksiarz. Jak się okazało przyspieszony tryb opuszczenia przedsiębiorstwa skończył się złamaniem ręki, obojczyka, paru żeber (nie licząc ciężkiego przestraszenia). To już była afera – spowodowanie ciężkich uszkodzeń ciała. Trzeba było wszcząć formalne dochodzenie. Dopiero wtedy na serio zainteresowałem się osobą sprawcy. Niestety był to mój Kazio. Właściwie powinienem był go rozpoznać od razu – spacyfikowanie taksówkarza znamionowało dobrą szkołę, ale normalnie Kazio powinien był kierowcę włożyć do bagażnika samochodu nie otwierając przy tym klapy, lub zgoła zawiązać mu na szyi w zgrabną kokardkę oderwany uprzednio od auta zderzak. Poza tym wystarczyło do zatrzymania tylko dwóch, znudzonych gliniarzy z radiowozu? Kazio musiał być nie w formie. Gorzej, że karta karna wykazała recydywę. Miał już na koncie wyroki za ciężkie uszkodzenia ciała (to akurat nie dziwiło) i za kradzież (?!). Prokurator zażądał doprowadzenia na areszt. Tu wyszedł kłopot. Kazio pracował w jakiejś firmie geologicznej, czy poszukiwań naftowych, jako operator ruchomej wieży wiertniczej. Pętał się z tą maszynerią po całej Polsce. Co ustaliłem, gdzie powinien być i pchnąłem telegram do miejscowej władzy, by go zatrzymała – już go tam nie było. Po miesiącu nadszedł list: „Panie podchorąży, wiem, że Pan mnie szuka. Muszę skończyć robotę, bo mi premię potrącą. Wracam w dniu … do firmy. Proszę tam czekać. Kazio.”
W umówionym dniu zadzwoniłem do rzeczonej firmy. Czekał. Udałem się. Zapłakane Kadry, Administracja, Księgowość i inne żeńskie komórki. Brodząc po kostki we łzach dotarłem do Kazia. Objęliśmy się i ucałowaliśmy jak bracia. Gdy już wsiadaliśmy do radiowozu Kazio poprosił, bym go zawiózł pożegnać się z żoną (wyszła z tego zresztą ponura afera, bo okazało się, że to była co prawda żona, ale na pewno nie Kazia!). Wreszcie dotarliśmy przed surowe oblicze prokuratora. Surowe oblicze prokuratora jaśniało wielką urodą, a splendor dostojnego urzędu godnie podkreślała wspaniała sylwetka i supermini. Przesłuchanie rozpoczęło się od oświadczenia podejrzanego, że jakby wiedział kto go będzie zamykał, to by załatwił nie jednego, ale ze trzech taksówkarzy i na dodatek kilku policjantów (tego nie, dodał zerkając w moją stronę) …musiałem go kopnąć w kostkę, ale drań zrozumiał to w ten sposób, że narusza mój teren łowiecki… Czekanie na wypisanie „papierów” o aresztowaniu – Kazio – oczywiście – twórczo wykorzystał na podrywanie dziewczyn z sekretariatu. Wręcz z trudem go oderwałem od miłych zajęć i odwiozłem do pudła.
W ramach dochodzenia musiałem wyjaśnić poprzednią karalność podejrzanego. Tak zwane ciężkie uszkodzenie ciała znamionowało wysoką klasę. Na dansingu Kazio poprosił orkiestrę o zagranie jakiejś piosenki, Muzycy powiedzieli, że takiej nie znają, więc Kazio powiedział, że ich nauczy. Perkusistę wsadził w bęben, gitarzystę w gitarę, lepiej nie pisać co usilnie próbował zrobić z trąbką i trębaczem. A kradzież? Kazio miał po rodzicach domek na wsi, który przerobił na daczę. Gdy był tam z żoną (wyjątkowo własną) – poszedł na piwo. Wracając zabrał z jakiegoś pastwiska krowę. Wprowadził bydlątko do pokoju i oznajmił żonie: „jesteś panienką z miasta – naucz się jak to się doi”. Tubylczy szeryf opisał to w protokole przeszukania: „w sypialni ujawniono ukrytą krowę w ilości sztuk jeden, pochodzącą z przestępstwa na szkodę…” Tubylczy sąd też nie dał Kaziowi wiary, że to było po prostu dla jaj, a nie na serio.
Ciężkie jest życie człowieka z fantazją!
Za taksówkarza Kazio dostał wyrok, niewysoki zresztą i chyba wziął na wstrzymanie, bo już później w sprawach kryminalnych o nim nie słyszano; w końcu to był naprawdę niespotykanie spokojny człowiek.
Taksiarz wyzdrowiał i jeździ nadal, ponoć jednak już nigdy nie dyskutuje z pasażerami na temat wyboru trasy jazdy. Tak więc słuszne skargi obywateli odniosły przecie jakiś skutek…
podinsp. w stanie spoczynku Adam M. Rapicki