Daktyle
Daktyle – bot. Jadalne owoce (jagoda jednosienna) palmy daktylowej, Phoenix dactylifera – Encyklopedia PWN, Warszawa.
Oczywiście nie zamierzam, bynajmniej, polemizować z wiekopomnym dziełem PWN, ale swoje wiem. „Daktyle” bowiem zawsze w policyjno – złodziejskim slangu miały tylko jedno znaczenie: ślady linii papilarnych.
Ale zanim sięgniemy ręką po egzotyczny owoc – zanurzmy się na chwilę w głębiny historii. Odkąd bowiem ludzkość zeszła z palmy i – machając coraz krótszymi ogonkami – założyła pierwsze, zorganizowane społeczeństwo, na ziemi pojawiła się również zbrodnia. Gdzie zbrodnia, tam powinna być i kara. By jednak można było ukarać zbrodniarza – trzeba go wpierw złapać (inna kolejność nie wchodzi w rachubę). W tym sęk. Przez całe stulecia do problemu tego podchodzono dość prosto, nawet pragmatycznie. Stwierdziwszy zbrodnię wysyłano pachołków, którzy złapawszy pierwszego, lepszego podejrzanego tak długo przypiekali go, poili wodą i rozciągali członki, aż miękł i ochoczo, jako też spontanicznie przyznawał się do wszystkiego, o co go podejrzewano. Wtedy już z czystym sumieniem można mu było uciąć głowę lub co innego, co akurat katu pod topór wpadło. Aczkolwiek metoda ta przynosiła praktycznie stuprocentową wykrywalność – to co poniektórzy jajogłowi epoki Oświecenia zaczęli insynuować możliwość popełniania przy takich metodach, drobnych omyłek sądowych – wiadomo, że naukowcom jest trudno dogodzić, nawet i dzisiaj. Taka jest cena postępu. Zdymisjonowano zatem pachołków (kata nie, bo był dwa lata przed emeryturą). W ten sposób powstała próżnia.
Gdy po ulicy już nie można było spokojnie przejść, niejaki Napoleon Bonaparte, kazał swemu ministrowi spraw wewnętrznych – niejakiemu Fouche – rozwiązać problem, oczywiście z duchem postępu. Tenże, z braku lepszych kandydatów, wyciągnął był z pudła niejakiego Franciszka, Eugeniusza Vidocq’a i powierzył mu misję zorganizowania pierwszych w dziejach działań profilaktyczno – represyjnych, pod kryptonimem: „Porządek”.
Vidocq dobrał sobie spod celi zespół kumpli (a skąd miał wziąć fachowców) i utworzyli spółkę, która pod nazwą „Surete”, jako pierwsza policja kryminalna przeszła do historii kryminalistyki.
Największym problemem Surete była (dowodów osobistych jeszcze wtedy nie wynaleziono) – identyfikacja przestępców. Vidocq stosował do tego „parady zbrodni”. Po prostu wyciągał z celi na podwórko złodziei, których starali się zapamiętać policjanci. Już jego następcom w sukurs przyszła fotografia, ale to jeszcze nie to – ludzie się zmieniają, są podobni, można się charakteryzować. Problem udało się rozwiązać dopiero w 1883 r. Alfonsowi Bertillonowi – zatrudnionemu na odpowiedzialnym stanowisku pomocnika pisarza paryskiej prefektury policji. Opracował on sposób rejestrowania przestępców w kartotece opartej na pomiarach ciała ludzkiego.
Ale światłość przyszła ze Wschodu. Angielscy urzędnicy kolonialni zatrudnieni w Indiach – szczególnie William Herschel, zwrócili uwagę na stosowany przez krajowców sposób kwitowania dokumentów przez złożenie odcisku palca. Metoda ta wielce była rozpowszechniona w Chinach i Japonii. Herschel jako pierwszy zwrócił uwagę, że linie papilarne są: niezmienne, nieusuwalne i indywidualne (właściwe tylko dla jednej osoby). Wykorzystując te spostrzeżenia – Henry Faulds – szkocki lekarz pracujący w Japonii – po raz pierwszy wykorzystał odcisk palca dla udowodnienia przestępcy winy. By jednak nowa metoda mogła się przebić do praktyki sadowej – musiała się zdarzyć jedna ze spraw – causec celebres, która przez swą wyjątkowość i rozgłos mogła przejść do historii.
27 marca 1905 r. w peryferyjnej dzielnicy Londynu – Deptford dokonano ponurej zbrodni. We własnym mieszkaniu zamordowani zostali staruszkowie – właściciele ubogiego sklepiku z farbami. Dwaj sprawcy (byli widziani) zrabowali swoim ofiarom ich cały majątek – 9 funtów. Przybyły na miejsce zbrodni inspektor Scotland Yardu – Macnaghten znalazł na kasetce służącej do przechowywania pieniędzy – krwawy odcisk kciuka. Wkrótce pojmano dwóch miejscowych opryszków – braci Strattonów. Żaden ze świadków nie umiał ich rozpoznać, do winy się nie przyznawali. Jedynym dowodem winy pozostał odcisk palca. Zidentyfikowano go, jako pochodzący od Alfreda Strattona. 5 maja 1905 r., w najsłynniejszym sądzie kryminalnym Old Bailey prokurator Ryszard Muir, przy pomocy nadinspektora Scotland Yardu Collinsa, w sposób nie budzący wątpliwości, wykazał przed wielką ławą przysięgłych winę obu zbrodniarzy. Ogłoszony przez sędziego Channella wyrok śmierci był zarazem triumfem daktyloskopii, a sprawa Strattonów na zawsze przeszła do historii kryminalistyki.
Ale zostawmy Strattonów, Old Bailey Court i Scotland Yard z początku XX wieku. Tak się bowiem złożyło, że los zetknął mnie z aferą, która chyba przejdzie do historii światowej kryminalistyki, jako „casus Ziutka Puca”.
Pewnego letniego, poniedziałkowego poranka, do krakowskiego Scotland Yardu zgłoszono z pewnej firmy o zbrodni niesłychanej. Dokonano bowiem zuchwałego włamania do kasy płatnika. Wsiąkło kilkadziesiąt tysięcy złotych – cała wypłata dla II zmiany jednego z wydziałów. Jako szef miejscowych detektywów udałem się tedy na miejsce zbrodni. Dowiedziałem się, iż w piątek wypłacano pracownikom pieniądze. Część wypłaty schowano do metalowej kasetki i wraz z kluczem (wyjątkowo starannie) schowano do drewnianej szafy biurowej, zamykanej na skomplikowany, prawie szyfrowy zamek, przemyślnie skonstruowany z zagiętego gwoździa. W firmie przez weekend pozostał tylko nocny stróż. Jest świadek – ucieszyłem się. Tenże, zawezwany przed oblicze sprawiedliwości ochoczo wyjawił, że w nocy to on spał i nie kazał się budzić. Cóż, rzuciłem się w wir „śledczego badania miejsca zdarzenia”. Pokój płatnika był na pierwszym piętrze. Drzwi były nienaruszone. Na podstawie śladów ustaliliśmy, że sprawca wszedł na korytarz (pewnie nie budząc portiera), następnie przez okno na parapet, którym przemknął się na parapet okna pokoju i wciągając się po ramie okiennej – wślizgnął się przez otwarty lufcik, zostawiając na szybie, wyjątkowo zresztą wyraźne ślady linii papilarnych Przy okazji sprawiec rozbił kwiatki, które wyrzucił na zewnątrz. Okno było w cienkiej stalowej ramie, górny lufcik zwisał do wnętrza pokoju pionowo w dół. Na jego szybie widniały znakomicie odbite ślady linii papilarnych, charakterystycznie skierowane opuszkami palców w dół. Takie ślady mogły powstać wyłącznie w czasie wciągania się złodzieja na rękach na górną krawędź okna od strony zewnętrznej. Materiał jak z wzorów. Dostawszy się do środka złodziej pokonał zamknięcia prawie pancernej szafy i zwiał tą samą drogą. Sprawca musiał wiedzieć, że w pokoju może być forsa i – oczywiście – znać drogę.
Złapanie łobuza było stosunkowo proste. Zdaktyloskopowano aktualnych i byłych pracowników firmy, którzy tego dnia pobierali pieniądze (wiedzieli, że jest forsa i znali drogę). I tak wpadł w nasze ręce Józef Puc (nazwisko zmienione). Stara, zasłużona w kryminałach recydywa. Oczywiście się nie przyznał, oczywiście forsy nie znaleźliśmy. Na placu boju, jak oaza na pustyni, pozostał tylko ślad.
Ekspertyza była w 100 % pewna. Areszt też. I akt oskarżenia. Ale Wysoki Sąd nie uwierzył w żadne tam mędrca szkiełko i oko, jakieś tam oględziny, fotografie, minucje i inne bzdury. Sąd zapragnął osobiście wejrzeć na miejsce zbrodni, Już po siedmiu miesiącach zarządzono wizję, Ba, znaleziono ten sam ślad (okna cały czas nie umyto!). I nic to, że na oczach Sądu pobrano ponownie odbitki śladu, nic to, że oskarżony nie potrafił mimo znacznych wysiłków zostawić obok śladu tak samo usytuowanego (opuszki w dół), nic to że obecni na miejscu świadkowie nie potwierdzili rzekomych manipulacji Puca z oknem, nic to… Nastała cisza, którą przerwał tylko głośny szept obrońcy: „tak, za wszelką cenę, by chcieli, te ich metody…” Józef Puc został uniewinniony. Daktylowa palma na pustyni okazała się tylko mirażem. I dlatego mniemam, że afera Ziutka Puca godna jest takiego miejsca w historii, jak afera braci Strattonów. Obie sprawy jako klamra spinają skrzynkę z daktylami.
Gdy byłem jeszcze młodym, początkującym adeptem kryminalistyki, pobierałem nauki u starego, policyjnego repa. Do dziś pamiętam jego wnikliwe, pełne głębi intelektualnej, uwagi. Gdy widział, jak z mozołem zabezpieczałem „daktyle”, mikroślady, ślady mechanoskopijne, biologiczne i inne ustrojstwa, zwykł mawiać: „i po cóż się, k… tak męczysz. U gliniarza najważniejsze jest, k… to (tu pokazywał imponujący organ powonienia) i, k… to – tu miłośnie pogładził wyświechtaną rękojeść gumowej „blondynki” (zwanej też w pewnych kręgach „nocną taryfą”). I kto wie, czy, k… stary nie miał racji, albowiem niezbadane są wyroki sądów powiatowych, nie mówiąc już o wojewódzkich…
podinsp. w stanie spoczynku Adam M. Rapicki