Noblesse oblige
Już ci to – jako słusznie starożytni prawili – najważniejszy jest duch w narodzie, któren się tylko z przestrzegania tradycji i cnót rycerskich wywodzić może…
A życie rycerza, jak to kroniki sprzed wieków podają, bynajmniej nie było usłane różami. Feudał, drań taki, mając jedną albo kilka wsi, w pocie czoła musiał wyzyskiwać chłopów, użerać się z administracją, dystrybucją nawozów i rozdzielnictwem soch, tudzież zagospodarowywaniem klęski urodzajów, nie mówiąc już o egzekwowaniu ciężkiego i odpowiedzialnego ius primae noctis. Odprawiał takoż sądy i kolegia karno – administracyjne. Lato czy zima, upał czy mróz, w stalowym, nitowanym ubranku musiał chadzać, ćwiczyć się w wojennym rzemiośle, tudzież na każde zawołanie feudalnego szefa miał się stawiać na wojnę wraz z tak zwaną drużyną, jako to: giermkami, pachołkami, markietankami itd. Ale najgorsze, że wciąż o honor i godność dbać musiał, czyli jak mu ktoś podskoczył, to nie mógł go normalnie strzelić w mordę, albo zakapować dzielnicowemu, tylko wyzwać go musiał (nie od najgorszych, ale) na walkę konną alibo pieszą, na śmierć lub na niewolę, na kopie, włócznie, topory, krótkie alibo długie miecze, do pierwszej krwie, lub do klęknięcia, w szranki (cholera wie co to jest) alibo na udeptaną ziemię.
Takie to właśnie rozliczne uciążliwości feudalnego żywota (jeśli pominąć kilka drobnych zaszłości historycznych) sprawiły, że pogłowie rycerstwa odstawiono do lamusa, a i duch rycerski szlag trafił, chociaż …wertując kroniki trafić można na uwiecznienie zdarzeń świadczących, że duch ten jeszcze tu i ówdzie się kołacze, jakby nie ze szczętem umarł, chciałoby się rzec: non omnis moriar.
Owóż w kronice (kryminalnej) ziemi krakowskiej…
Miała matka dwóch synów. Oprócz synów miała jeszcze reumatyzm i siedemdziesiąt parę lat, tudzież z dziesięć hektarów bardzo dobrej ziemi, porządne zabudowania, traktor i komplet maszyn rolniczych, ciężarówkę i cztery krowy, poloneza i świnie, szklarnie i umowy kontraktacyjne. Nie miała natomiast siły, by ten cały bałagan pchać dalej do przodu. Synowie dorośli i każdy wżenił się w duże i dobrze wyposażone gospodarstwo.
Otóż pewnego wiosennego dnia, rozesłała matka wici przypozywające swoje latorośle. Obaj niezwłocznie stawili się na wezwanie, na rączych przybywając rumakach. Starszy, jako stateczniejszy – dosiadał spokojniejszego Ursusa C-330, młodszy – raptus – przycwałował na rasowej, raźnie parskającej Białorusi.
Następnie odbyło się posiedzenie rodzinnego zjazdu. Najpierw matka wygłosiła wprowadzający referat sprawozdawczy, enumeratywnie wyliczając co ma (jak wyżej) i czego nie ma (op.cit.). Z kolei po wysłuchaniu głosów w dyskusji (krótkiej, bo trwała zaledwie pół litra) – ogłosiła uchwałę programową, z której wynikało niezbicie, że ziemia i gospodarstwo są za dobre i za dobrze wyposażone, by je dzielić na kawałki, wiec niechaj synkowie uzgodnią między sobą, który weźmie całość i spłaci brata, tudzież zaopiekuje się mamusią. Co wygłosiwszy wstała i poszła do stajni doić krowy. Na odchodnym postawiła jeszcze na stole następne pół litra, snadź dla zachęty dla dziatwy do nieskrępowanej i konstruktywnej debaty nad wdrożeniem uchwały. W tym sęk! Nie od dziś wiadomo, że wdrażanie najsłuszniejszych nawet uchwał, przebiega u nas – delikatnie mówiąc – troszkę kulawo. Rzecz w tym, iż obaj bratowie wielką chęć mieli, ale na szmal, a nie mamuśkę (z inwentarzem). Racja krzyżowała się z racją, argument zbijał argument, aż w butelce osiągnięto dno. Dyskusja utknęła. Starszy poszperał w kredensie i – ku obu radości – dobył stamtąd butelkę małmazji osobliwej dobroci, pod nazwą „Wino”. Bracia spełnili puchary i dopieroż dyskurs nabrał rumieńców. Jako dwa smoki ziać poczęli na siebie jadem a siarką…
Głowa rodu, gdy wróciła była z obory, zastała obu po przeciwległych bokach długiego stołu siedzących. Obaj już tylko chrypieć nieskładnie jeden na drugiego mogli. Dało to mamusi asumpt do wygłoszenia podsumowania dyskusji, zawierającego w sobie elementy już to materializmu, już to realizmu, już to mistycyzmu: (cytuję) „Ło Jezusicku, kurwa mać, jok się nie potroficie, krucafuks, dogadać, to – kruca – gminie oddom, na rente! Do pola! I – krucafuks – nie pokazywoć mi się tu” (koniec cytatu). To zreflektowało ich nieco. Jak niepyszni, ze spuszczonymi głowami wyszli na dziedziniec, Starszy, pierwszy dosiadł rumaka i zwolna, stępa (na jedynce) ruszył w drogę. W młodszym krew zawrzała! Wydał nagle zawołanie bojowe: „Jo ci, kurwa!” i spiął z kopyta wierną Białoruś. Odjeżdżający usłyszał bojowe wyzwanie i też widno poczuł w sobie krew przodków, którzy to – drzewiej – w niejednej wojowali gospodzie, Zatrzymał Ursusa, zawrócił…
I stały naprzeciw siebie sylwetki dwóch jeźdźców wspaniałych. Stały długo. Obaj, jak na doświadczonych zapaśników przystało zgarbieni i skupieni przed tą orężną rozprawą. Tylko wierzchowce – snadź zbierając siły – drżały i prychały… Wreszcie poszli! Jako dwa tury w puszczy się ścierające, z chrzęstem i tętentem, rozrzucając tam i sam bryły błota i dartej ziemi… Łubudu! Zgrzyt i pisk rozdzieranych blach, ryk i jazgot! Nic to. Obaj przetrzymali pierwsze starcie. Rozczepili się i jęli cofać dla nabrania rozpędu. Natenczas gawiedź okoliczna, a pospólstwo wypadły z obejść i z rozdziawionymi gębami, jako też niemym podziwem jęły patrzeć na zmagania mocarzy.
Oni zaś znów ruszyli, znów starcie, znów łomot miażdżonych pancerzy. I to przetrzymali. I znów rozpęd, znów huk i trzask! Rumaki spięły się i sczepiły pogiętymi przednimi kopytami. Nic ich już nie mogło rozdzielić. Młodszy z zapaśników pierwszy dobył łyżki do opon i skoczył. Starszy – nie tak szybki – lecz bardziej doświadczony, sięgnął po poręczniejszy, a może bardziej ulubiony oręż – kilkukilowy młot. Młodszy jednak pierwszy cios zadał łyżką w szybę Ursusa. To drobna rana. Starszy, zaiste z wprawą Hefajstosa, łupnął młotem w chłodnicę Białoruśki. Trysnęła para. Cios za cios. Ręce zbrojnych mężów młóciły jak cepy – to po desce rozdzielczej, to po reflektorach. Wreszcie ustali…
Rumaki dogorywały. Ursus drżał jeszcze i szarpał się ciężko robiąc zaworami, zarzęził wreszcie chrapliwie i (przez złamaną rurę wydechową) tchnienie ostatnie wydając, zamilkł na zawsze. Białoruś znieruchomiała już była wcześniej, porykiwała jeszcze tylko ponuro zdemolowanym klaksonem, łypiąc smutno ostatnim ocalałym migaczem, póki celny, a litościwy cios młota druzgocącego akumulator nie skrócił cierpień nieszczęsnego wierzchowca…
I cisza nastała tak wielka, że słychać było tylko odgłos kropel kapiącego oleju, a później jęk podziwu zgromadzonej gawiedzi: „Ło, kurwa”…
Lecz sąd boży trwał nadal. Obaj zapaśnicy chwyciwszy mocniej oręż w dłonie, jako dwa niedźwiedzie jęli koła zataczać przed ostatecznym starciem, Jako na dzielnych rycerzy przystało obaj zaś w głos sławili własne, a lekce sobie ważyli drugiego przewagi, aby snadź ducha w przeciwniku osłabić. Dworną przy tym posługiwali się łaciną.
I znów się starli i znów stal zazgrzytała o stal, a cios padał za ciosem… Aż padli obaj, nie słysząc wyjących jako te surmy bojowe syren karety pogotowia i obdrapanego ekwipażu starościńskich, w błękitną barwę przyodzianych rycerzy…
I tak to do annałów kroniki (kryminalnej) ziemi krakowskiej zawędrował opis ostatniego rycerskiego turnieju, a jego echa jeszcze długo po sądach krążyły w głos sławiąc honor i cześć rycerską…
podinsp. w stanie spoczynku Adam M. Rapicki