Długo zastanawiałem się jak podziękować ZEiRSG za wyróżnienie. To naprawdę fajne uczucie. No i wymyśliłem, ten felieton dedykuje dawnym funkcjonariuszom WOP i Straży Granicznej. Dawnym, bo o obecnych pisał nie będę, żeby nie popsuć atmosfery.
Zanim dojdę do właściwej części felietonu, opiszę sytuację z jaką spotkałem się na początku roku, gdzieś między Czadem, Sudanem, Sudanem Południowym, Kongiem, Demokratycznym Kongiem oraz Kamerunem – to trochę skomplikowane, gdy państwa maja niemal identyczne nazwy, tym bardziej, że jeden Sudan, był do niedawna kolonią drugiego. Piszę to, byście mogli w wyobraźni umiejscowić sobie kraj o nazwie Republika Środkowoafrykańska w skrócie RŚA.
Kraj ten, to taka zielona wyspa w samym sercu kontynentu. Nie będę opisywał szczegółów, niebawem minie rok od tamtych wydarzeń więc nie są to już żadne newsy, ale pewna historia, która jest doskonałym wstępem do poniższego tekstu. Latając po afrykańskim niebie niewielką, starszą ode mnie, wyposażoną jedynie w jeden dwusuwowy silnik cesną – początkowo byłem przerażony, ale po chwili maszyna postanowiła mnie polubić więc odwzajemniłem jej to dozgonną miłością. Naprawdę przeżycie niesamowite. Maksymalny pułap dwa i pół tysiąca metrów, a pod nami dżungla i okrutna wojna domowa. Jednak urok samolotu spowodował, że zapomniałem o czyhających niebezpieczeństwach i tym że w każdej chwili zza każdego drzewa może coś w nas trafić. Namówiłem nawet pilota, żeby nauczył mnie latać i pewnie gdybym osiedlił się w Afryce, już taki samolot bym sobie sprawił. Nie wiem jak, ale miałbym na pewno.
Lądowanie to już wyższa szkoła, to chyba jedna z trudniejszych do opanowania czynności. Samo w sobie jest trudne, a tam, wśród drzew, w naprawdę gęsto zalesionym terenie trzeba znaleźć kawałek równego klepiska. Pilot był jednak doświadczony i ucząc takiego jak ja „leszcza” latania, wskazał miejsce, które spełniało lokalne warunki lądowiska i pasa startowego jednocześnie. Niezależnie od której strony się podchodziło, lub startowało. To był ogromny kwadrat, więc kierunek nie miał znaczenia, czy wzdłuż, poprzek czy po przekątnej.
Ponieważ było to, mimo wszystko lotnisko, to była tam jego ochrona. A w kraju ogarniętym wojną, ochrona musi być naprawdę dobra. Wylądować się udało, nawet dosyć fajnie, gdy samolot już zwolnił mogliśmy zawrócić i podjechać pod budynek służący za wieżę, centralę i wszystko co w takich miejscach być powinno. Zanim się tam zbliżyliśmy, wyszło kilku bardzo dużych, wyglądających groźnie – mimo, że szli od strony słońca – uzbrojonych mężczyzn. Momentalnie okazało się, że to wynajęci przez władze, pracownicy jednej z tych niedawno powstałych „firm ochroniarskich” specjalizujących się w pracy w warunkach ekstremalnych. Czyli wojny, konflikty, kataklizmy itp. Postanowiono dawnych, nielegalnych najemników zamknąć w jakiś granicach, określić zadania, rodzaj działań i mieć z głowy. Bo, że z usług takich ludzi korzystały wszystkie państwa prowadzące jakiekolwiek wojny nigdy nie było tajemnicą.
Wśród tej internacjonalnej mieszanki było trzech Rosjan, gdy zgadaliśmy się, że jestem Polakiem, jeden z nich zapytał, czy jestem Polakiem słowiańskim, czy też amerykańskim. Pytanie na pozór dziwne, ale nie pozbawione sensu. Nawet język polski coraz bardziej odbiega od pierwotnych języków słowiańskich. W byłej Jugosławii miałem problem, gdy prowadziłem samochód, a Serb mówił jak jechać, prawo – to po serbsku „prosto”, podobnie po rosyjsku „priamo”.
Czas zakończyć ten przydługi wstęp, z gustownego imbryka napełnić filiżankę kawą, obok której stoją bakalie lub chałwa, usiąść wygodnie opierając się o leżący na fotelu jasiek, to wszystko oczywiście w wygodnych papuciach na ciepłym dywanie pięknym kobiercu, naprzeciwko kobiety w atłasowej kiecce. Mógłbym tak jeszcze długo, pozornie bez sensu, ale niewiele osób zdaje sobie sprawę jak wiele tureckich słów użyłem w tym jednym zdaniu. Wiele razy pisałem, o tym że w języku polskim najwięcej zapożyczeń jest właśnie z tureckiego: jar, baca, rejs, huzar, baran, torba, żupan, arbuz, jasyr, buzdygan (broń obuchowa). Nie sposób wszystkich wymienić, podobnie jak nie sposób wymienić wszystkich zapożyczeń językowych.
„Pawiem narodów byłaś i papugą” – pisał w „Grobie Agamemnona” Juliusz Słowacki (który wielkim poetą był – według Gombrowicza). Papugą wszystkich ludów, w cierniowej koronie” – to już „Herostates” Jana Lechonia.
Teraz mowa obrońcy, czyli Mikołaj Rej (nazwisko kojarzy się z reją, taką na statku, czyli z rejsem a to już turcyzm) „A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi i swój język mają” – chodziło mu raczej o łacinę, ale przyjmijmy za dobrą monetę, że ktoś niczym Rejtan (znowu coś się z rejsem kojarzy) broni słowiańskiego brzmienia języka.
Wiele lat temu pisałem o zapożyczeniach z tureckiego, wtedy było ich najwięcej. Teraz chyba już anglicyzmy zdołały je wyprzedzić, a niekiedy wyprzeć. Spotykane niemal wszędzie, od zwykłego (tureckiego) bazaru, przez dziennikarzy i prezenterów największych stacji telewizyjnych i radiowych. Według mnie to zbrodnia na języku, ale zapewne czas to zweryfikuje. Tak czy inaczej jesteśmy coraz dalej od tej starej, fajnej polszczyzny, nawet jeśli pojawi się tam turecki „jar” czy niemiecki „jarmark”.
Językoznawcy – niczym archeolodzy – długo po świecie szukali polon izmów i wreszcie jeden udało się znaleźć. Całkiem niedaleko, tuz za zachodnią granicą. A w zasadzie na zachodniej granicy, ale w mowie po jej drugiej stronie. Aż wrzasnęli – jest – Granze, czyli po niemiecku granica pochodzi od prawdziwie polskiego słowa „GRAŃ”.
Piotr Jastrzębski