22 czerwca.
Siedzieliśmy sobie rano z „Malutkim” przy kawce, a tu wchodzi „Baca”, świeżo upieczony podkomisarz. Oczywiście chłopaki się zwiedziały natychmiast, więc po chwili cały nasz, mały pokój był pełen ludzi. Nawet Alik skoczył łapami na klatkę piersiową „Bacy” i polizał go po mordzie. Wszyscy się ucieszyli, że wraca do nas. „Baca” jest strasznie lubiany, jako stary zakapior, a przy tym facet wesoły i pogodny. Poza tym ma ogromny mir, jako że to góral z dziada, pradziada z Kościeliska, ze starym nazwiskiem, co to jeszcze w kronikach zbójectwa tatrzańskiego było znane, a wszyscy jego przodkowie z dawien dawna byli bacami, to i „Baca” bacą został. Poza tym to gliniarz doświadczony i z przygodami. „Baca” aż się chyba nie spodziewał takiego powitania, ale wyjął z plecaka coś do pokazania. Otóż dostał pierwszą lokatę w Szczytnie i w nagrodę pistolet – nowiutkiego walthera w ozdobnej kasecie, do której przymocowano mosiężną tabliczkę z dedykacją Prezydenta. Piękny i honorowy prezent. Od razu poprosił, by mu go przechować w szafie, zanim sobie zorganizuje sejfik w domu.
Przypomniałem sobie, że po „Łysym” została jeszcze jedna kabura – właśnie do walthera, bo nikomu nie pasowała, jako że wszyscy mamy glocki. Piękna kabura wenk z formowanej i tłoczonej skóry; zaraz też sprawdziłem, czy pasuje – idealnie. „Majster” ją zaraz zabrał i gdzieś poszedł. Przenieśliśmy się na salę odpraw, posłałem „Bombkę” do bufetu po pączki. Niedługo wrócił „Majster” i pokazał swoje dzieło: do kabury przymocował spineczkę zbójnicką, srebrną, tyle że odczepił łańcuszki, ładnie zanitował, a łby nitów podkleił cieniutką skórką, żeby oksydy nie harowały. Dzieło sztuki. Ale się „Baca” ucieszył. Kasetę mu zabrałem i włożyłem do gablotki na sali odpraw, jako nasze trofeum.
Oczywiście, gdy radość była pełna musiało nam coś, k…, na łeb zlecieć. Przyszła sekretarka z Kadr i przyniosła stertę papierów dotyczącą „Bacy”. Odruchowo rzuciłem okiem, aż, k…, siadłem z wrażenia. Chłopaki pytają co to, no to mówię. Po pierwsze faks z WPA, żeby „Baca” przyniósł fotografie do zezwolenia oraz, k…, numer konta, na który ma wpłacić należność za zezwolenie – 250 złociszów. Drugi papier to był faks z Biura Finansów KGP, że „Baca” dostał nagrodę rzeczową, wartości…. zł, co w świetle ustawy o podatku dochodowym liczy się za dochód, więc ma w terminie 7 dni wpłacić…. zł tytułem podatku. Oż k….!!!! Jakem to chłopakom przeczytał, aż się wszystkim przykro zrobiło. Sam „Baca” się zmartwił, mówi, że to dla niego jedna trzecia pensji, a teraz im w domu niełatwo, a jeszcze musi kupić kasetę, czy sejfik. Nic dziwnego, jak poszedł na szkołę to mu zabrali wszystkie dodatki, a jeszcze musiał bulić za michę. Majątek wydał na podróże do domu. Wcześniej, jak się leczył to musiał sobie kupić przyrządy do rehabilitacji. Zaraz jak się ożenił – jego babę wyrzucili z roboty. Ona była ochroniarą – pracowała w renomowanej agencji ochrony, przy ochronie banku, kupę kasy wydali na licencję, zresztą poznali się w szkole ochroniarskiej, gdzie „Baca” prowadził zajęcia z interwencji. Trochę tam grosza zarabiał, ale mu cofnęli zgodę, żeby mu, k…,. za dobrze nie było… Jak się pobrali, to jego żona zaniosła papiery do firmy, żeby jej nazwisko zmienili, więc ją po tygodniu w ramach „praktycznej realizacji polityki prorodzinnej” – wylali (pewnie się bali, że zajdzie w ciążę). Mieszkają w domku jej rodziców, którzy pomagają – ojciec ma firmę, „Baca” ma prawie 35 lat i dalej na pomocy rodzinnej. Na jesieni ma im się urodzić dziecko. Kokosów nie mają.
Popatrzcie, jak nasza firma jest świetnie zorganizowana. Wczoraj promocja i nagroda, a faks ma datę z piątku. Ludziom miesiącami, żeby nie powiedzieć latami nie płacą w terminie ustawowych należności, ale ściągnąć trochę grosza z gliniarza – to pierwsi.
No to mówię zmartwionemu „Bacy”: „widzisz, k…, kujonie, trzeba było nie szaleć to byś w łeb nie dostał. Widzisz u nas to działa idealnie, łeb ci perfumują wodą kolońską, a za nogi cię wp….ją w szambo, żeby ci palma nie odbiła”. Wziąłem czapkę i wrzuciłem trochę zaskórniaka, com go na nowe klocki hamulcowe odłożył. Alik wziął czapkę za daszek w mordę i grzecznie usiadł, no to i inni coś tam do czapki, co kto mógł, wrzucili. Uzbierało się przynajmniej na zezwolenie. „Baca” nie chciał, aleśmy go przekonali, że w końcu wrócił do domu, do swoich, to z nami nie zginie…
23 czerwca.
Z rana zadzwonili do mnie z Kadr w sprawie moich urlopów. Poszedłem, okazało się, że ja sobie przez ostatnie lata zbierałem urlop pod odprawę, zawsze to trochę grosza. W Kadrach mi to wszystko podsumowali i wyszło na to, że prawie za trzy tygodnie już by mi nie zapłacili. Wyszło na to, że żeby nie stracić – muszę wykorzystać. No to musiałem się natychmiast zdecydować, napisałem na poczekaniu raport i od jutra free. Mam masę spraw, muszę kupić walutę, w związku z czym skoczyć do banku po kasę, zrobić klocki hamulcowe, wykupić „zieloną kartę”. Sądzę, że rano będę już na dobrej drodze na Bałkany. Vive la Montenegro.
20 lipca.
No to, k…., znowu w robocie. Niestety wszystko co przyjemne szybko się kończy….
W pracy wporzo. „Malutki” wspólnie z „Bacą”, który od początku ruszył z kopyta świetnie dali sobie rade, a problemów było sporo. Cały czas trwało zabezpieczenie procesu „Masarni”, więc, w tych upałach chłopaki w pełnym rynsztunku ciężko się urobili. Najgorsze, że co drugi dzień były wezwania dla płetwonurków – poszukiwanie topielców. Po ostatnim okresie dynamicznego zwijania się Policji zostało tylko dwóch płetwiarzy, więc padali na pyski ze zmęczenia. Okazało się, że szczęśliwy powrót „Bacy” okazał się fortunny. Chłopaki go szanują i słuchają, jako starego doświadczonego antyterrorystę, w dodatku ciężko rannego w akcji. Co ciekawe, szanują go też za wynik w Szczytnie i powszechnie współczują podatkowi od panaprezydentowej nagrody. Z drugiej strony jest jedynym gliniarzem, który ma prywatną spluwę, zresztą często ją nosi w pięknej kaburze zdobionej przez „Majstra”, opornych – jak na prawdziwego górala przystało skutecznie op…la jędrną, góralską gwarą. Szafa gra!
Wakacje mi się udały nad podziw, mimo że na pogodę trochę można było ponarzekać. W drodze też miałem atrakcje jak cholera. Na obwodnicy Budapesztu złapała mnie tak straszna, k…, burza, że nie było nic widać; wycieraczki na trzecim biegu nie zbierały wody. Prułem między dwoma TIR-ami zupełnie na ślepo. Rozumiem, że to atrakcja lokalna – mycie podwozia w ramach winiety. Już na miejscu, w Czarnogórze, mój gospodarz przy śliwowej rakiji (lekko licząc 70 gradusów) mówił, ze TV podała, iż wtedy w Budapeszcie burza zabiła kilka osób.
Dalej to już było pięknie – plaża wśród skał, grillowane mięcho i Vranac, co za wino. Sporo jeździłem po różnych zakamarach. Jednej rzeczy nie potrafię zrozumieć. Jak to jest, że na Bałkanach potrafią zbudować szosę w górach, na średniej wysokości półtora kilometra nad ziemią, z tunelami, świetnie wyprofilowanymi zakrętami, z których ostrzejsze mają nawet specjalnie uszorstnioną nawierzchnię, taki asfalt w krateczkę, żeby się auto nie ślizgnęło. Wyobraźcie sobie, że na całej długości drogi asfalt gładziutki jak marmurowy stół bilardowy, ani kolein, ani łat, ani dziur. Nawet w zrujnowanej wojną Bośni, gdzie jeszcze się spotyka ruiny i postrzelane domy – drogi jak marzenie. Horror zaczął się dopiero w Polsce. Droga z Chyżnego do Zakopianki rozbebrana w ruinie remontowej (Zakopianka zresztą też w remontach). Myślałem, że pojadę inną drogą – pojechałem przez Krowiarki i Zawoję. Tu okazało się, że ta droga też rozgrzebana. To tylko w tym kraju można wymyślić, żeby rozbabrać główną drogę, ażeby kierowcy (małego wozu) nie było za łatwo – równolegle rozp…lić jedyną drogę alternatywną. Nasi drogowcy chyba przechodzą specjalne kursy jak skutecznie ujebać kierowcę…. Tego ministra od autostrad to najlepiej byłoby wysłać z łopatą na Bałkany, coby zobaczył jak się drogi buduje, że co dwa lata mapa samochodowa się dezaktualizuje. Może, k… lepiej nie – na pewno by coś zdupcył. W ostateczności by wybudował specjalnie zaprojektowane koleiny, podobno to owoc polskiej myśli technicznej, podobno nawet wynaleziono specjalne maszyny do budowy kolein….
21 lipca.
Od samego rana zaczęła się awantura. „Malutki” zdał mi relację z tego, co podjął w sprawie święta Policji. Wspólnie z „Bacą” sporządzili wnioski premiowe na naszych ludzi. W zasadzie na wszystkich wnioski poszły po równo. My jesteśmy jak w rodzinie – wszystkim się równo dzielimy. W czasie działań nikt nie wyskakuje indywidualnie, tworzymy zespół, każdy ma swoje zadania i robi to, co mu najlepiej wychodzi, wszystko musi grać jak w szwajcarskim zegarku. Wszyscy się równo narażają, jak kogoś trafi kula to niezależnie od stopnia, czy stanowiska, tak samo może oberwać szeregowy, jak i dowódca. Zawsze zatem walczyliśmy o ludzi jednako. Wnioski premiowe nigdy u nas nie były tajemnicą, każdy wiedział jaki ma ewentualny udział w zyskach. Wnioski awansowe poszły już dawno, sporządziliśmy je jeszcze z „Łysym”, zgodnie z pragmatyką awansową, każdemu kto ma wysługę dodatkowa belka i te śmieszne parę złotych się należy. W dodatku okazało się, że w tym roku sypnęło odznaczeniami. Za „dawne zasługi” mam dostać Złoty Zasługi, a „Malutki” Srebrny, kilku naszych wystawiono do resortowych.
Z rana zadzwoniły Kadry, że całym składem mamy być w piątek na akademii, że przyjeżdża wiceminister, będzie kardynał, wojewoda, prezydent miasta itd. No to grzecznie, k…, pytam, a jak z premiami, to się dowiedziałem, że jeszcze nie ma decyzji, ale wszyscy na pewno nie dostaną, bo brakuje kasy. To uniosłem się honorem i mówię, że albo wszyscy w takiej wysokości, jak zaproponowaliśmy, albo nikt, mnie nie wyłączając. No to mówią, że jeszcze raz rozpatrzą i trochę zróżnicują. Ja dalej się trzymam swojego, ale przy okazji zapytałem, co z resztą należności. Od miesięcy nam zalegają za wszystko: sufitówkę, brak mieszkania, gruszę, konserwacyjny itd. Mówię, że każdemu firma jakąś forsę wisi, więc dobrze byłoby, żebyśmy te zaległości dostali. Jednocześnie mi mówią, że mamy być w mundurach, elegancko na akademii. No to mówię, że porządnych mundurów od lat nie dostaliśmy, że mamy swoje, inne niż reszta, chłopaki te mundury – łaciaki cerują, piorą, prasują, ale zaczynamy wyglądać jak łachy jakie. Od dawna nikt nawet porządnych butów z magazynu nie dostał, jakby chłopaki sobie sami nie pokupowali odpowiednich butów w army-shopach, albo na Allegro, to by chyba musieli sobie robić łapcie z opon i sznurka jak Vietcong. Ja sam noszę buty, com je jeszcze w Stanach w SWAT-cie załatwił. Kadrowa się wiła jak piskorz, no tom babę dobił – mówię, że jak nam a wszystkim wiszą, to nam też wisi ta cała akademia z Kardynałem i innymi. „Ale są odznaczenia” – usłyszałem. „Ja nie choinka” – mówię – zależy nam na tym żebyśmy wreszcie wszystko dostali, a nie na ozdóbkach i trzasnąłem słuchawką.
Godzinę później wezwał mnie Zastępca ds. Prewencji i zaczął op…lać. Przedstawiłem mu spokojnie listę z czym nam zalegają, moje stanowisko w sprawie premii, listę braków mundurowych, sprzętowych i poszedłem, zobaczymy co będzie dalej. Chłopaki też są zgodne – też sami postanowili, że jak z nami uczciwie wszystkiego nie załatwia, to czniamy tę ich imprezę, najwyżej polecimy sami na poligon na grilla, albo, jakby pogody nie było, to do znajomej knajpki. Mnie tam wisi, mogę podpadać, co, wyślą mnie za karę na emeryturę za pół roku?
22 lipca.
Ale jaja. Wczoraj w rozmowie z Kadrami zadziałałem odruchowo, spontanicznie, chociaż absolutnie wyczuwając nastroje chłopaków, w końcu znamy się jak łyse konie. Dzisiaj z rana dowiedziałem się, że tak samo zaczęły się stawiać inne wydziały, oczywiście robocze, bo różne tam przydupne: prezydialne, kadry itp. wręcz przeciwnie, z należytą, k…., czołobitnością. Tymczasem Kadry od rana zarządziły „wielkie, ćwiczebne manewry”, czyli próbę generalną spędu na wielkiej sali. Całe ekipy rzuciły się do wynoszenia stolików i krzeseł z wielkiej sali, inne strzygą i grabią trawę, inne jeszcze malują krawężniki i pasy na parkingu na biało. Nie zauważyłem tylko ludzi z pędzlami i puszkami zielonej farby do malowania trawy, ale pewnie to uzupełnią jutro, bo inaczej słońce i upał farbę wyżrą. Oczywiście, myśmy olali „wielkie manewry”, więc koło 12-tej zadzwonił (a) Naczelnik Kadr i zapowiedział „bardzo ważną wizytę”.
Dosłownie moment później Dyżurny beznumerowym poderwał nas do akcji. Okazało się, że na zalewie pod miastem dwóch frajerów się szczęśliwie utopiło, więc mamy co robić. Bomba, poderwałem wszystkich chłopaków, pirotechników też (no bo przecież nigdy nie wiadomo, czy na dnie nie znajdzie się jakieś bomby, poza tym ambulans duży) – i popruliśmy….
Na miejscu zastaliśmy samotny radiowóz z dwoma spoconymi gliniarzami (upał jak cholera) oraz znajomą ekipę strażaków – płetwonurków. Oczywiście chłopaki zaraz wskoczyli w pianki, inni, w „bojowych” kąpielówkach zabrali się za pompowanie pontonu. Później zepchnęli go na wodę, ochotnicy zabrali się za wiosłowanie, płetwiarze założyli aqualungi, machy, płetwy i mniej więcej na środku, wedle wskazówek strażaków – wskoczyli, ledwie zdążyłem im krzyknąć, żeby się zanadto nie spieszyli.
Gdzieś po 45 min. wynurzyli się – jeden podpłynął do brzegu i mówi, że obu topielców mają, więc najlepiej, jak ich ściągniemy liną do brzegu. Patrzę na zegarek, dopiero 14-ta, więc mówię chłopakom – „umocujcie ich do dna, żeby ich prąd nie zabrał – weźcie się za staranne poszukiwania, w międzyczasie rozpali się grilla, a ochotnicy skoczą po piweńko”. „Szefie gra”, usłyszałem a później już tylko widziałem strużkę bąbelków. Za jakiś czas obaj wypełzli na ponton i zaczęli pływać nim w kółko razem ze strażakami (oni chyba też koncept podłapali)….
Truposzów wyciągnęliśmy dopiero po 17-tej, przyjechał ktoś z Dochodzeniówki i zrobił oględziny, a później zabrali ich łapiduchy, a my zasiedliśmy w kółko obok grilla, coby w spokoju notatki popisać, oczywiście strażaków też zaprosiliśmy – równe chłopaki są; chyba w tzw. międzyczasie „wielkie kadrowe manewry” się skończą…
podinsp. w stanie spoczynku Adam M. Rapicki