…z notatnika starego Psa

By | 13 grudnia 2021

Babuleńka

Pewnego niezmiernie ponurego, grudniowego wieczoru, detektywi służby kryminalnej złożyli, tak modną niegdyś nie zapowiedzianą wizytę w mieszkaniu pana Tadeusza, zresztą Ł. – osoby powszechnie znanej i szanowanej. Powszechnie znany był ci on głównie z licznych wyroków, zaś szanowany i to w całej dzielnicy jako niezwykle obrotny handlowiec, prężnie mimo obiektywnych trudności – działający na odcinku zabezpieczenia potrzeb społecznych w temacie alkohol (przeważnie zresztą nie skażony, ba zbezczeszczony wręcz ohydnymi banderolami sygnowanymi przez tego wstrętnego Ministra Finansów – nazwisko mi nie przechodzi przez edytor).

Wielce szanowany gospodarz przyjął był dostojnych gości wraz z małżonką, zresztą cudzą – Krystyną O., która pomieszkiwała z nim dla wielkiej dobroci jego serca, albowiem bijał ją raz, no góra dwa razy w tygodniu, w przeciwieństwie do rodzinnego szczęścia, które tłukło ją codziennie, nie bacząc na wolne soboty, tudzież święta państwowe i kościelne.

Dostojni goście złożyli stronie przyjmującej listy uwierzytelniające (wystawione zresztą w Prokuraturze), z których wynikało niezbicie, iż gospodarz winien wydać dobrowolnie „przedmioty pochodzące z przestępstwa, lub których posiadanie jest zabronione”. Ponieważ pan Tadeusz nie był tak łaskaw – musiało się odbyć to, co niegdyś nazywało się rewizją, później przeszukaniem, chociaż najbardziej poprawnie określane jest terminem „kipisz”. Kipisz trwał tyleż rutynowo, co w pocie czoła i tyleż w pocie czoła, co bezskutecznie. I pewno by się było na tym zakończyło, gdyby któryś z policjantów nie zwrócił był uwagi na pewną nerwowość, jaką pani Krysia wykazywała, gdy ktokolwiek zbliżał się do odrapanego kredensu. To już jest coś, jak w dziecięcej zabawie w „ciepło – zimno”. I było. Do tylnej ścianki kredensu pluskieweczką przypięty był plastikowy woreczek, a w nim spory plik listów oraz rozmaite, „dziwne” dokumenty osobiste: legitymacje pracownicze i studenckie, przepustki, karty biblioteczne, bilety miesięczne i tym podobne badziewie. Łup pozornie niewielki, lecz zupełnie wystarczający do zaproponowania dostojnym gospodarzom złożenie rewizyty, zresztą w komisariacie.

Pan Tadeusz, indagowany na okoliczność cynicznie milczał, pani Krysia zaś utrzymywała, że dokumenty (w liczbie ponad 80) znalazła na ulicy i właśnie zamierzała pooddawać. Rozmowy zapowiadały się zatem na „szczere i pożyteczne”, więc po pierwszej rundzie goście udali się na spoczynek do luksusowego hotelu, charakteryzującego się brakiem przeciągów (dlaczego? – bo z dobrze zamykanymi drzwiami).

Trzeba się było zabrać za dokumenty. Po pieczątkach i adresach ustalono sporo osób, najczęściej kobiet. Proszę sobie wyobrazić, że wszystkie z uporem maniaka stanowczo zaprzeczały, jakoby chodziły po Krakowie i rozsiewały papierki. Wszystkie też twierdziły, że utraciły je wraz z portfelami, czy portmonetkami, okradzione przez kieszonkowców w sklepach, dworcach, autobusach itd.

Tak więc druga tura rozmów zapowiadała się wcale ciekawie. Nic to! Pan Tadeusz dalej cynicznie milczał. Pani Krysia natomiast w nastroju była raczej rzewno – fatalistycznym, to znaczy na zmianę albo ryczała, albo wygłaszała deklarację: „to nie ja, żebym tak z kryminału nie wyjrzała”, co biorąc pod uwagę sytuację wcale takie pozbawione podstaw nie było.

Zabrano się zatem za listy. Wszystkie miały nazwisko i adres zwrotny we Wrocławiu, a pochodziły od cioci Ziuty, zaś treść dotyczyła planowanych jej wizyt w Krakowie. Każdy list kończył się szczerymi pozdrowieniami dla „wuja Lucka”. Pchnięto więc telegram do Wrocławia. Po kilku godzinach fax zaczął wyrzucać z siebie papier – wyrzucał i wyrzucał. Zwoje najpierw zrobiły spory stos na podłodze, później oplotły dyżurnego i konsoletę radiową, zaczynając zagrażać drzwiom do aresztu. Było to – jak zapewniał Wrocław – skrócone dossier „cioci Ziuty”.

Pani Józefa, zresztą ciocia pana Tadeusza liczyła sobie wiosen dobrze ponad siedemdziesiąt. Wywodziła swój cnotliwy rodowód z Lwowa, ze słynnej „lwowskiej szkoły kieszonkowców”. Tamże zdobywała swoje pierwsze ostrogi kryminalistyczne, tudzież kilkakrotnie zaliczała spotkania z Sądem Grodzkim. Po wojnie osiadła we Wrocławiu, zawodu zresztą nie zmieniając. Nikt dokładnie nie wiedział ile razy stawała przed sądem, pewne tylko było, że spędziła w pudle łącznie trzydzieści sześć lat i jeden miesiąc. Koneksje rodzinne miała szerokie. Jej kuzynem był i wujek „Lucuś” z Krakowa, przepraszam, wielce szanowany profesor „krakowskiej filii lwowskiej akademii złodziejskiej”. Pan – co nieco znany w Krakowie, prywatnie wielce urokliwy, przystojny, kulturalny i oczytany, o wspaniałych manierach, nienagannie u najlepszych krawców odziany, a szewców obuty. Mąż ów niezwykły przeszedł już był na emeryturę (po czterdziestym wyroku), chociaż dorabiał sobie (kto dziś z emerytury wyżyje) prowadzeniem kursów i wykładów z tego działu kryminalistyki, który szczególnie ukochał. Ćwiczenia ze studentami odbywał przy manekinach z dzwoneczkami, miał też pokaźny zbiór eksponatów naukowych – różnych torebek, portfeli, siatek itp. Wymagał od słuchaczy złożenia egzaminów mistrzowskich. Najczęściej było to niezauważalne dla ofiary odpięcie zegarka na rękę. Stopień ekstra dostawało się za zdjęcie pierścionka lub obrączki!

Byliśmy w domu! Jednak nie od razu. Jak Wrocław donosił (z niekłamaną nadzieją) babuleńka znikła przed kilku tygodniami. Ponoć wyszła z domu „po zakupy” i słuch po niej zaginął. Rozesłaliśmy wici po Polsce, jakoż odezwał się Poznań. Tamże babcia wpadła na gorącym uczynku na dworcu. Przewieziona do Krakowa – wyjaśniła resztę. We Wrocławiu już pracować nie mogła – znał ją tam każdy policjant, nie wyłączając maszynistek i księgowych. Robiła więc rajdy po Polsce, Najczęściej po Krakowie. Zawsze zawiadamiała o dacie przyjazdu listownie, zaś siostrzeniec z „wujkiem Luckiem” wynajmowali jej prywatny samochód z kierowcą. Tym „zwiedzała” dworce, targowiska, sklepy. Tramwajami i autobusami jeździła sama w godzinach szczytu, ale – jak opowiadała – rzadko, gdyż grzeczni krakowianie ustępowali starowinie siedzącego miejsca (to nie to co w Warszawie), co w znacznym stopniu zmniejszało jej wydajność pracy.

Tak w ogóle to zgromadziła spore oszczędności, bo w kryminałach nie zdołała wypracować sobie państwowej emerytury, nawet – co za niesprawiedliwość – najmarniejszej renty inwalidzkiej. Liczyła, że będzie żyć z procentów, „ale ta inflacja, pan rozumie”… No pewnie, że rozumiem…

podinsp. w stanie spoczynku Adam M. Rapicki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.