…z notatnika starego Psa

By | 24 stycznia 2022

Proceduralne dylematy

Wiadomość o włamaniu przez strop zawsze bulwersuje każdego policjanta. Rififi. Metoda rzadko spotykana, właściwa na ogół tylko dla wyjątkowych fachowców. Gdy więc dalekopis wystukał wiadomość o takim właśnie kryminalnym rarytasie, mocno podekscytowani pakowaliśmy się do auta. Rzeczywistość przerosła istotnie wszelkie oczekiwania. Ale zacznijmy od początku.

Działo się w zimie (a zima była piękna tego roku). Już przed świętami Bożego Narodzenia ogromne śniegi tradycyjnie zaskoczyły drogowców, a mrozy inne służby komunalne. Tradycyjnie też powołano sztaby operacyjne, zmobilizowano załogi i pokonując niemałe, obiektywne trudności, dzielnie wojowano w białą klęską. Na pierwszej linii frontu znalazły się oczywiście służby zaopatrzenia sklepów. Tu trzeba przyznać, że GS w P. stanął na wysokości zadania. Z produktami stałymi, może co prawda i były jakieś – drobne potknięcia, a jakimś tam chlebem, czy wędliną, no ale płynne dowieziono na czas. Tak więc w wigilijną noc, waląca się ze starości, zmurszała buda, udająca dom towarowy we wsi J. zalana była towarem po brzegi. Czego tam nie było: i „Wyborowa”, i „Żubrówka”, i wino „Wino” dla młodzieży, i „Truskawkowe, owocowe, bardzo słodkie” dla dam, ale na honorowym miejscu pysznił się ogromny stos transporterów z nektarem przeczystym: „Czystą Zwykłą”. Tyle dobroci na raz nawet najstarsi pijaczkowie nie tylko w tej, ale nawet zgoła w trzech sąsiednich gminach nie pamiętali.

Takie bogactwo wprost nie mogło nie wzbudzić zainteresowania. Tak też i dwaj przedsiębiorczy mieszkańcy owej wsi postanowili założyć gang, aby położyć kres temu rozpasaniu. Metodycznie rozpoczęli od klasycznego rozpoznania. Udali się więc (dla zapewnienia konspiracji osobno i osobnymi drogami) do źródełka, gdzie (to też pełny kamuflaż) zakupili po dwie butelki „Czystej Zwykłej”. Prawdziwe, wielkie gangi też czynią inwestycje: kupują samochody, butle z acetylenem, raki i łomy itp. W kuchni jednego z nich odbyli (oczywiście konspiracyjną) naradę, w czasie której dokonali analizy sytuacji, wyboru taktyki i akceptacji Wielkiego Planu. Te intelektualne czynności, polegały głównie na wlaniu w siebie takiej ilości gorzały, aż obaj nabrali niezbitej pewności, iż plan jest znakomity i powiedzie się szczęśliwie i bez przeszkód. Przygotowali także narzędzia i środki transportu, jako to worki parciane od owsa i plastikowe od nawozów, kawałek żelaznego pręta oraz niewielką siekierkę. Zgasili światło i zgodnie ułożyli się do drzemki, która skróciłaby im oczekiwanie na godzinę „W”. Tę naznaczyli na 1 w nocy. Przebudziwszy się, przypomnieli sobie ostatnie szczegóły planu (w butelce została jeszcze prawie połowa) i ruszyli.

W bladej poświacie księżyca, w pocie czoła skradali się przez metrowy śnieg. Dotarli! Po stosie desek wdrapali się na dach, odgrzebali śnieg, oderwali płat przegniłej papy, rozpoczynając forsowanie stropu skarbca. Plan powiódł się nad podziw. Po pierwszym huknięciu żelaznym prętem w deskę, ta (i kilka sąsiednich) pękły i załamały się do wnętrza tworząc wygodną pochylnię, po której jak po dziecinnej zjeżdżalni gang zsunął się na sam szczyt wieży z transporterów. Było to nawet pewne wyprzedzenie czasowe, w stosunku do założonego harmonogramu. Plan zatem trzeba było nieco zmodyfikować. Zrobili to błyskawicznie, bo zaledwie w czasie jednej butelki. Bardziej skomplikowaną technicznie czynnością było odcięcie łączności przewodowej. Dokonał tego osobiście szef. Rękę miał pewną jak stal. Już za trzecim razem bezbłędnie trafił siekierką w telefon. Reszta poszła jak z płatka. W czasie maksimum półtorej flaszki załadowali cztery wielkie wory, które lekko, po śniegu zawlekli do bazy. Wyładowanie też nie trwało dłużej, jak butelkę. Obracali tak ze cztery razy. Zmęczenie zaczęło dawać znać o sobie, szczególnie na trasie. Już nie zawsze byli w stanie utrzymać taki precyzyjnie prosty kierunek; pogorszeniu uległy także warunki atmosferyczne, oświetlenie też zaczęło być mylne – dwa księżyce zaczęli świecić. Ale prawdziwe kłopoty zaczęły się dopiero za piątym nawrotem. Wiceszef chciał spróbować ładowanej właśnie partii towaru. Huknął więc dłonią w denko wina „Wina”, szkło pękło mocno kalecząc rękę. W dodatku już na trasie jeden z plastikowych worków pękł, więc trochę towaru się zmarnowało, ale zawsze z pół worka udało się dotaszczyć. Sukces był pełny. Rozpoczęła się uczta zwycięzców…

Rankiem drugiego dnia świąt – mocno podekscytowani – dotarliśmy pod Komisariat w P. Tam przesiedliśmy się do terenowego uaza z napędem na cztery koła. Podekscytowanie było słuszne. Miejsce zbrodni przerosło wszelkie oczekiwania. Sklep jak sklep – bałagan, porozbijane butelki, rozwalony telefon, plamy krwi. Natomiast na zewnątrz – było na co popatrzeć. Przez rozległą, całkowicie zaśnieżoną łąkę, wiodły tropy. Ale jakie! Jeden to jeszcze mniej więcej trzymał linię prostą, ale inne – to już były wszelkie osiągnięcia geometrii: sinusoidy, cosinusoidy, zygzaki regularne i nieregularne. Tam i sam leżały: to rękawica, to czapka, to łom, to siekierka. Tu i ówdzie w śniegu widniały wielkie dziury. Najbardziej pętląca cosinusoida upstrzona była plamami krwi, co kilka metrów w śniegu tkwiła flaszka. Trzeba było posłać do Komisariatu po papier milimetrowy, mapę sztabową i busolę. Inaczej nie dało się sporządzić szkicu i wprowadzić jakiego takiego ładu w skomplikowane koordynaty śladów. Mimo tak wielkich trudności orientacyjnych trop doprowadził nas do odległej o jakieś 500 m. (w linii prostej) zagrody. Weszliśmy do sporej izby. Cała podłoga, szafa, stół, krzesła i inne meble zastawione były butelkami wódki i wina. W sieni stały cztery mocno wypchane ogromne wory. Miejscami butelki piętrzyły się w wysokie stosy. W kącie, na łóżku leżało w całej okazałości 50 % gangu. Gość był w stanie głębokiego, chirurgicznego uśpienia. Przypuszczam, że można by mu chyba było urżnąć nogę, ani by zauważył. Oczy miał otwarte. Jedno patrzyło w dół, drugie (mętnie) spozierało do góry. Zgięta w łokciu lewa ręka miłośnie tuliła do serca, opróżnioną do połowy butelkę „Czystej”. Nosem puszczał bulki. Nad wszystkim unosił się opar tak gęsty, że musiałem wydać ludziom polecenie zgaszenia papierosów, a to w celu uniknięcia eksplozji. Trochę potrwały oględziny i sporządzenie dokumentacji fotograficznej i można było wreszcie przystąpić do zatrzymania sprawcy. Muszę tu wyjaśnić, że zatrzymanie – zwłaszcza w bezpośrednim pościgu – włamywacza i to takiego, od metody Rififi, fachowca, należy do nader rzadkich rarytasów praktyki kryminalnej. Nigdy bym jednak nie przypuścił, że może być takie ciężkie. Szef gangu (on ci to był) wzrostu był więcej jak słusznego, tak ze 190 cm. I wagi ze 130 kilo. W sześciu chłopa targaliśmy kloca do gazika. Z godzinę zajęło nam ułożenie go w samochodzie; zawsze coś wystawało i nie można było zamknąć drzwi. Zgrzaliśmy się jak bąki, no ale przecież jakoś się udało. Po łupy trzeba było wysłać ciężarówkę. Inną grupę wysłano po drugie 50 % gangu. Im poszło łatwiej – tamten był mniejszy.

Ale prawdziwa afera wybuchła dopiero pod koniec drugiego dnia śledztwa. Trzeba bowiem wiedzieć, że aresztowanie jest wcale sporym przedsięwzięciem biurokratycznym, a jego najbardziej istotną częścią jest przesłuchanie podejrzanego. Procedura karna nie przewiduje tutaj żadnych odstępstw. Ale jak tu przesłuchać, gdy cały gang nie nadawał się nie tylko do jakiejkolwiek rozmowy, ale nawet ułożenia w pozycji choć trochę odchylonej od pełnego poziomu. Wezwany lekarz rozłożył ręce. Prokurator się pieklił. Konstytucyjne 48 godzin zbliżało się wielkimi krokami. Można było myśleć nawet o puszczeniu gangu na wolność, ale nawet ta ewentualność nie wchodziła w rachubę, szczególnie jeśli idzie o szefa gangu. Trzeba by było znowu zmobilizować znaczną część szczupłej załogi Komisariatu, by takiego zwała wywlec z celi. A jeśli nawet, to co z nim zrobić? Cisnąć w śnieg? Czarna rozpacz!

No ale od czego pomyślunek. Kodeks przewiduje tylko jedną możliwość wydania postanowienia o tymczasowym aresztowaniu bez przesłuchania (co prawda tylko na 7 dni, ale to zawsze dawało nam pewną szansę). Takie postanowienie jest załącznikiem do listu gończego. Tak się też stać musiało. Było to pierwszy w dziejach polskiej kryminalistyki i doktryny procesu karnego wypadek, kiedy list gończy wydano nie dlatego, że sprawców nie było, ale że …byli. Ot, proceduralne dylematy…

podinsp. w stanie spoczynku Adam M. Rapicki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.