Ostatni Mohikanin
Noc była czarna jak skrzydło kruka, a ponura jak myśli gliniarza, któremu ślubne nieszczęście trafiło ostatniego zaskórniaka, przemyślnie ukrytego za okładką notatnika służbowego wzór NS – 92. Wiał przenikliwy wiatr, wzbogacony niemniej przenikliwą mżawką. W takąż to noc, prosto pod wiatr (dlaczego zawsze, cholera, pod wiatr) centralną ulicą Nowego Brzeska (nie mylić z Nowym Jorkiem) szedł patrol dwóch miejscowych posterunkowych. Na ulicy nie było żywej duszy, minęła północ. Znękani deszczem zatrzymali się na chwilę w załomie ściany jednego z budynków. Zapalili. Wiatr ustał na chwilę, zapadła wielka cisza, Tylko zza ściany budynku dobiegał jakiś dziwny chrobot, Za głośny jak na myszy. W chwilę później zmieszał się z odgłosami piłowanego drewna, Sęk w tym, że budynek nie był zamieszkały. Znajdował się w nim tylko sklep. To może być…
Papierosy poleciały na ziemię, Jeden policjant ubezpieczał wejście, drugi, od zaplecza, powolutku skradał się po schodach na strych, Błyśnięcie latarką ukazało w podłodze strychu częściowo wykonany otwór, obok leżały narzędzia i duża teczka. Reszta kryła się w mroku. Pistolet – błysk latarki – okrzyk: „Wychodzić, Policja!” Nagle na policjanta poleciał ciężki przedmiot. Strzał ostrzegawczy, chwilę później trochę szamotaniny, trzask kajdanek, było po wszystkim.
Kilka godzin później, już przy świetle dziennym przeprowadzono oględziny miejsca usiłowanego włamania. Było ciekawe, nawet bardzo ciekawe. Otwór w suficie wykonano przy pomocy specjalnie zaprojektowanego wiertła, samo wiertło leżało obok. Metoda „Rififi”. Uboczny efekt znakomitego zresztą swego czasu, francuskiego filmu (pod tym samym tytułem, a także świetnej piosenki). Ciekawe, że włamania takie były w Polsce „modne” w połowie lat 1950 – tych. Aliści w ostatnich latach przed złapaniem przestępcy w Nowym Brzesku, na terenie Polski południowej spotykało się włamania dokonane taką właśnie metodą i przy pomocy takiego właśnie wiertła. Ich sprawcy nigdy nie byli wykryci. Kluczem do zagadki – jak się wydawało – był ujęty włamywacz.
Aresztowanego przewieziono do Krakowa. Już pierwsze przesłuchanie dostarczyło wiele, ciekawego materiału.
Nazwisko – Feliks D., lat 57, adres – (kreska), karany – ho, ho, ho – łącznie ponad 25 lat odsiedzianego kryminału.
Siedział przede mną starszy, średniego wzrostu mężczyzna z bujną, siwą czupryną, ostrymi rysami i inteligentnymi choć łagodnymi oczami, ocienionymi niezwykle krzaczastymi brwiami. Miał miły, wręcz ujmujący uśmiech.
Cóż, pytam dalej: zawód – „złodziej, włamywacz” (sic!), czy przyznaje się do winy – „nie”. Zaniemówiłem. Pan Feliks, w związku z tym zaproponował przerwę w przesłuchaniu, gdyż „źle spał tej nocy”. Wyjąłem z szuflady kajdanki, by go odprowadzić do aresztu. „To niepotrzebne, ja tego nie noszę” – oświadczył. Mimo to zapiąłem mu je na rękach, w chwilę później pan Feliks z miłym uśmiechem i ukłonem zwrócił mi je luzem. Zdjął, po prostu zdjął! Kilka tygodni później pokazał mi jak to się robi. Po prostu miał tak fantastycznie wygimnastykowane ręce, że zsuwał kajdanki, nawet najciaśniej zapięte. W końcu miał czas na gimnastykę łap – bądź co bądź prawie 25 lat w pudle!
Następne przesłuchanie zacząłem z innej beczki. Uczyniłem z siebie wielkiego fachowca od recydywy. Wypytywałem go o przeszłość kryminalną, warunki i zwyczaje w poszczególnych „centralnych” kryminałach. Tu i ówdzie gęsto wtrącałem słowa, a nawet całe zdania w „grypserze”, zwanej też czasem „kminą”. Pan Feluś słuchał grzecznie, a nawet z widocznym wyraźnie zainteresowaniem mojego expose, łaskawie przyjął papierosa, zapalił, zaciągnął się głęboko i – bystro patrząc spod krzaczastych brwi – rzekł: „Młody człowieku, czy pan sądzi, że ja z tych co to się tatuują, grypsują, kaleczą. To, proszę pana dobre dla gówniarzy. Popatrz pan na moje siwe włosy. Ja, proszę pana, w kryminale uczyłem się języków, czytałem, pisałem wiersze. Ja jestem artystą. Proszę pana, ja jestem prawie naukowcem. Byłem w Polsce pierwszym człowiekiem, który wprowadził metodę Rififi. Na mnie oficerowie policji i prokuratorzy pisali doktoraty, jak pan nie wierzy, niech pan poszuka w „Problemach kryminalistyki” – pod hasłem włamanie do jubilera w Łapach, w województwie białostockim w 1954 r. – niech pan też poszuka w Bibliotece Jagiellońskiej…” – tu oniemiałem po raz kolejny – a pan Feliks zakończył wypowiedź przepiękną, łacińską maksymą, z równie przepięknym akcentowaniem, po czym zakończył (również z wspaniałym akcentem) „C’est la vie”.
Mimo wstępnych porażek, po kilku dalszych rozmowach doszliśmy do porozumienia. Punktem przełomowym było, gdy popisałem się znajomością artykułów w „Problemach Kryminalistyki” i kilku książek, poświęconym włamaniom. Bo istotnie były! Istotnie był z jego spraw doktorat!
Nie znaczy to, bynajmniej, że przyznawał się do winy. O nie, honor zawodowy by mu na to nie pozwolił. Przyznał się tylko do usiłowania włamania w Nowym Brzesku – tu został złapany na gorącym uczynku. Nic właściwie mówić nie musiał. Do innych włamań dokonanych tym samym modus operandi (metodą działania), nie przyznał się nigdy – a miał ich na koncie sporo. Udowadnianie ich było oparte tylko na kryminalistyce – mechanoskopijnych ekspertyzach narzędzi i śladów oraz dowodów rzeczowych. Pan Feliks – trzeba przyznać – z ogromnym zainteresowaniem i – naprawdę – rzetelną wiedzą oceniał materiał, ba raz nawet odkrył niestaranność w dokumentacji fotograficznej jakiegoś śladu…
Pan Feliks mi sporo opowiedział o swoim życiu, nawet w jakimś stopniu się zaprzyjaźniliśmy. Miał chyba świadomość, że to schyłek jego kariery. Był chyba ostatnim z grupy zawodowców – samotników. Jeszcze we wczesnych latach pięćdziesiątych opracował własną metodę włamań i skonstruował odpowiednie narzędzia, Używał ich przez lata, zmieniał na nowe, gdy się zużywały. Zawsze wprowadzał dalsze udogodnienia konstrukcyjne. Działał zawsze sam i nigdy dwukrotnie w tej samej miejscowości. Oczywiście wpadał, odsiadywał swoje, wychodził i wracał do zawodu. Był hobbystą, Żałował, że jego czasy się kończą. Ze smutkiem tłumaczył dlaczego teraz nie ma prawdziwych zawodowców – artystów: „Niech pan powie, co z tego, że człowiek tak się nagłówkuje, skonstruuje narzędzia i pójdzie na skok. Proszę pana, po drodze chuligani człowieka napadną, pobiją, narzędzia zabiorą i sprzedadzą na wódkę. Popatrz pan, kto się teraz za robotę bierze. Gówniarze, bez ambicji, honoru zawodowego, pomyślunku…” i kto wie, czy stary – przypadkiem – nie miał racji… Taki, w każdym razie zachował się w mojej pamięci…
podinsp. w stanie spoczynku Adam M. Rapicki