…z notatnika starego Psa

By | 22 listopada 2021

Cud

Jest ci w dzisiejszej gospodarce rynkowej modny sposób na działalność gospodarczą, stosowany powszechnie przez większe korporacje, jako to: holding z Pruszkowa, konsorcjum z Wołomina i inne, rozsiane po kraju, a kierowane przez takich tuzów biznesu jak Kiełbasa, Pyza, Dżudżu (jeśli wspomnieć tylko luminarzy). Ten sposób to opłata za „opiekę”. Bardzo to zasłużony biznes, wielokroć opisywany w literaturze ekonomicznej, jako niezwykły efekt nowatorstwa gospodarczego Alfonsa Capone, Alberta Anastasii, nie wspominając nawet o zasłużonym rodzie Giancanów (Sam Giancana & Sons). Zdobywanie tzw. środków płatniczych jest tutaj niezwykle łatwe, co ważniejsze prawie bezinwestycyjne, opiera się natomiast głównie na marketingu. Zwykle wygląda to tak, że grupy akwizytorów, przyodzianych w gustowne stroje organizacyjne, na przykład dresy znanych firm sportowych ( prym tu wiedzie szczególnie ten z trzema paskami ) oraz jak na sportowców przystało zaopatrzone w sprzęt sportowy – kije baseballowe itp., nawiedzają restauratorów, agencje towarzyskie, stragany na bazarach – delikatnie sugerując, co się stanie, jeśliby delikwent nie chciał się cyklicznie dzielić udziałem w zyskach. Opornym nawet czasami udziela się dodatkowych wyjaśnień…

Gorzej, że w tak intratny biznes wchodzą również drobne płotki – outsajderzy, najczęściej bez przygotowania fachowego, struktur organizacyjnych ( dresiki ich miewają cztery paski…), ale tak to bywa, zgodnie z niegdysiejszym, historycznym prawem ekonomicznym, opisanym w poprzedniej epoce. Prawo to brzmiało mniej więcej tak: „obok wielkich budów socjalistycznych powstają małe budowle indywidualne”.

Z indywidualistami, jak wiadomo, jest problem. Naczyta się taki literatury sensacyjnej, później nęka ofiarę jakimiś listami wycinanymi z literek w gazetach, a pobranie okupu przeważnie urządza przy pomocy (literatura, różne Ludlumy i Forsyth’y, psiakrew!) „martwych skrzynek”. Ciężko to nieraz obstawić, a przecież takiego najlepiej złapać na gorąco – z łupem w garści. Co gorsza, tacy amatorzy wpadają nieraz na pomysły z piekła rodem…

Pamiętam takiego, który najpierw listownie i telefonicznie znęcał się w mieście P. w okolicy Krakowa nad poważnym biznesmenem – też zresztą nowatorem, który uruchomił pierwszy w Polsce market, pod nazwą „Rzeźnik – Szop”. Ofiara miała nakazane złożenie okupu w piecu kaflowym, w nieużywanym pomieszczeniu przychodni zdrowia. Czujecie ból? Miejsce kompletnie nie do obstawy. Trzeba było zastosować pułapkę kryminalistyczną. Przyrządziliśmy ją z rozebranej rakietnicy, której kolba została zamieniona w bolec. Do spustu był przymocowany koniec sznurka, którym owinięto pakiet z okupem. Taki przyrząd (oczywiście naładowany rakietą) został umieszczony w piecu, sami zaś w gabinecie lekarskim (nie psychiatrycznym), jako pacjenci – czekaliśmy na efekt. Muszę przyznać duży był! Jak łobuz podjął okup – rakieta poszła (z hukiem), a następnie zaczęła wędrować po kanałach pieca, sadze się zapaliły i wybuchły. Podniósł się czarny, bardzo czarny tuman sadzy, piec rozniosło w drebiezgi. Gdy wpadliśmy do środka – „sprawiec” z czarną mordą i okupem w ręce spoczywał na szczątkach kafli, trzymając się za (czarne) serce… Dobrze, że lekarz był na miejscu…

Ale znacznie lepszy numer udało się nam wywinąć jakiś czas później.

Najpierw przyszło bardzo dyskretne wezwanie telefoniczne od ofiary. Nie dziwota, że dyskretne – był nim nader prominentny artysta, nazwisko głośne i – jak to się mówi – z pierwszych stron gazet. Sęk w tym, iż należał on do grupy „kochających inaczej”. Pokazał serię listów wykonanych metodą „wycinanek” z bardzo wytwornego tygodnika. Okupant stanowczo domagał się znaczących apanaży, w zamian za dyskrecję, osobliwie zaś za nieujawnianie zdjęć i kaset. Na domiar złego sprawiec przeszedł do groźniejszych form nacisku – pod samochodem pokrzywdzonego znaleziono niewielki ładunek (bezpieczny, bo bez zapalnika), ale niewątpliwego materiału wybuchowego. Tu sprawa przestała wyglądać łagodnie. Facet był niewątpliwie niegłupi – listy wrzucał (żadnych śladów) na Poczcie Głównej, o istnieniu telefonu nawet nie myślał. W końcu nadszedł list określający (pozytywną) odpowiedź na żądania – odpowiedź miała być bardzo, bardzo ciekawa – zmieniony kolor zasłon w mieszkaniu. Żadna obserwacja – mieszkanie było przy ruchliwej ulicy, a zasłony można było zobaczyć nawet z szybko jadącego samochodu. Sprytne prawda? Ale najsprytniejszy okazał się sposób złożenia okupu, opisany w długo oczekiwanym liście. Pakiet z forsą miał być złożony późnym popołudniem (a był to albo listopad, albo grudzień, z wyjątkowo parszywą pogodą) , w bagażniku wraka fiata – kanciaka rdzewiejącego na ulicy Poselskiej. Jest to niezwykle urokliwa uliczka na Starym Mieście. Odchodzi od wąziutkiej Franciszkańskiej vis-a-vis kościoła Franciszkanów. Z lewej strony jest wysoki mur ogrodu klasztornego, z prawej zabytkowa zabudowa starych kamieniczek. W tej części uliczka jest praktycznie zupełnie ustronna. Dalej, od wejścia do kościoła klasztornego – skręca w prawo, stając się bardziej ruchliwa i dąży do jasno rozświetlonej, ludnej ulicy Grodzkiej. Miejsce, gdzie stał wrak fiata – kompletnie nie do obserwacji. Znów trzeba było zastosować pułapkę. W dodatku praktycznie nie wchodziło w rachubę złożenie okupu przez kogoś podstawionego – musiał tam iść sam pokrzywdzony (na pewno był, lub mógł być obserwowany). Zastosowano chemię – świeżo dostaną z Warszawy nowość kryminalistyczną – proszek fluorescencyjny (niestety „warszawka” zgubiła instrukcję, ale co tam!).

W szary, ponury, ciemny wieczór, skutecznie wzbogacony mżawką, na przemian z podmuchami północnego wiatru – nieszczęsna ofiara skradała się do zardzewiałego gruchota. Pakiet z forsą miał w teczce, tam też tkwiła fiolka z rewelacyjnym paskudztwem. Udało się! Ofiara (już w bezpiecznym miejscu) dumnie pokazała pustą fiolkę. Jakoś się udało rozstawić patrole tajniaków, chociaż akurat nie na Poselskiej. Trwało oczekiwanie…

Wreszcie nadeszła godzina „W”. Pierwszym sygnałem było dziwne zamieszanie koło kościoła na Poselskiej – akurat skończyła się tam wieczorna msza adwentowa. Spora grupa babć wychodząca z kościoła jęła klękać na mokrym chodniku, wznosić pieśni, lub ręce w górę. Wcale im się nie dziwiłem. Poselską godnie kroczyła ciemno odziana postać świecąc jasno błyszczącą aureolą, od stóp do głowy. Aureola była fioletowo – lila, z odcieniem niebiesko – zielonym, a mieszając się z kropelkami mżawki tworzyła obraz zaiste niezwykły. Prawdziwy, niekłamany cud mniemany. Gość zorientował się, że coś chyba jest nie w porządku. Ruszył biegiem. Przy skrzyżowaniu z Grodzką, ku niepomiernemu zdumieniu został zwinięty i rozkrzyżowany na jezdni przez krztuszących się ze śmiechu tajniaków. Babcie nie posiadały się z oburzenia …świętego?

Wyjaśnienie było stosunkowo proste. Jak okupant otworzył bagażnik „kanciaka” – silniejszy podmuch wiatru obsypał go w całości świecącym paskudztwem, które na domiar złego weszło w jakąś reakcję z mżawką…

I tak zdobycze nowoczesnej kryminalistyki zaprowadziły sprawcę do sądu, gdzie wyrokiem zakończyła się sprawa ostatniego w naszym pięknym mieście świętego objawienia. Cóż Kraków, jak wiadomo, miasteczkiem jest takim raczej religijnym, o cuda u nas wszak nie trudno…

podinsp. w stanie spoczynku Adam M. Rapicki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.